Przeczytałem tą wiadomość wczoraj późno w nocy. Trafiło mnie tak, że musiałem obudzić Karolę, żeby jej o tym powiedzieć.
Nie stawiam wirtualnych świeczek. Nie wklejam fotografii okraszonych jego cytatami. Nie będę tu wymieniał tytułów z jego filmografii, które wywarły na mnie największe wrażenie (poza jednym). Nie będę też wstawiał filmów z jego solowymi stand-upami czy gościnnych udziałów w prowadzonym przez Drew Carey’a “Whose line is it anyway?”.
Ale po prostu, najzwyczajniej w świecie… jest mi smutno.
Słowem wstępu
Tak, śmierć Williamsa to dla mnie ważna sprawa.
Tak, uważam że warto mu poświęcić trochę więcej czasu niż opłakiwanemu całymi dniami Paulowi Walkerowi (gdybyście nie pamiętali kim był — to ten gość z “Szybkich i wściekłych”).
Tak, uważam go za jednego z najlepszych aktorów, jakich miałem okazję oglądać na srebrnym ekranie w ciągu ostatnich 31. lat.
Tak, uważam że jeśli ktoś ma taką potrzebę, ma prawo uczcić jego pamięć na swój sposób.
Najbardziej wkurwiony gość na Brooklynie
I tak właśnie uczyniłem. Najnowszym filmem z jego udziałem. Ostatnim, który wszedł na ekrany kin przed jego śmiercią.
Trochę dziwi mnie, że film zaszufladkowany jest jako komedia. Owszem, śmiechłem kilkanaście razy, ale historia przedstawiona tu jest ciężkiego kalibru.
To film o gościu, który w pewnym momencie swego życia, na skutek tragicznych wydarzeń rodzinnych, przeistacza się ze szczęśliwego optymisty w wiecznie wkurwionego dziada. Poznajemy go chwilę po tych wydarzeniach — dokładnie w momencie, w którym dowiaduje się o nieuleczalnej chorobie. Oraz o tym, że zostało mu 90. minut.
Czy można zmienić swoje życie w tak krótkim czasie? Odpowiem wymijająco: nawet jeśli bohaterowi się to na końcu nie uda, to przynajmniej podejmuje próbę. A autorzy stawiają tezę, że skoro próbujemy zmieniać nasze życie stając przed obliczem ostatecznego rozrachunku, to może warto zebrać dupsko w troki trochę wcześniej i zacząć żyć trochę inaczej?
Wiem jedno. To film, którego nigdy nie odbiorę tak jak dziś.