Dziesięć lat temu, gdy dostawałem dwutygodniowe L4 z rygorem łóżkowym, byłem najszczęśliwszym człowiekiem świata. Dzisiaj to brzmi totalnie nieproduktywnie i doprowadza mnie do szału.
Za młodu…
Życie w stylu yolo w wieku dwudziestu-kilku lat jest spoko.
Nie przejmujesz się niczym. Uczestniczysz w imprezach trwających kilka dni, zaliczasz młyny pod sceną i ściany śmierci na koncertach hardkorowych, czterodniowe weekendy i generalnie szalone miejskie balety to chleb powszedni.Bo każda okazja do dobrej zabawy to okazja, której nie można zmarnować.
Życie w stylu fit jest całkiem obce. Po co marnować czas na siłkę czy basen, skoro siedzenie przed kompem jest takie fajne. Po co zmuszać się do szpinaku, kiełków i owsianki, skoro kebab nocą smakuje najlepiej.
Z czasem nauczyłem się, że yolo nie musi iść w parze z zasadą “na bogato, albo wcale”. Ale gdy tłuczone szkło na parkingu już dawno posprzątał cieć i puszki po browcach też, po latach przychodzi czas opłacić zaciągnięte wtedy kredyty zdrowotne.
Mój organizm zaczął domagać się zwrotów chwilę po przekroczeniu trzydziestki. I skurczybyk jest bezwzględny.
Liczą się plecy
Kilka chwil temu zaczęły wysiadać mi plecy. Nadwaga, brak ćwiczeń, siedzący tryb pracy i życia, kilkanaście godzin dziennie spędzonych przy komputerze w najbardziej niewygodnych dla kręgosłupa pozycjach i dwie z pozoru niegroźne stłuczki (o których pewnie kiedyś opowiem jeszcze) doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem.
Rehabilituję się od kilku lat. Zawsze kończy się to tak samo. Co kilka miesięcy rozpoczynam nową sesję. Spędzam kilka godzin w tygodniu na masażach, ćwiczeniach i różnych zabiegach. Po skończeniu serii… przestaję ćwiczyć. Po pół roku znowu zaczynają mnie boleć plecy, znowu wracam na rehab i tak w kółko.
Ale organizm chyba właśnie wysłał mi sygnał, że ma dość takiego traktowania. Od kilku dni nie jestem w stanie podnieść się z łóżka. Faszeruję się lekami przeciwbólowymi i wspomagam zastrzykami.
Siemano Aksiu, chyba czas się ogarnąć…