fbpx
Przejdź do treści

Schowaj popkorn: Spawn

Są takie filmy, których obe­jrze­nie od kilku lub kilku­nas­tu lat — z niez­nanych mi do koń­ca powodów — odkładam na później. Ostat­nio zacząłem nadra­bi­ać te zaległości.

W niek­tórych przy­pad­kach mam do siebie żal, że sięgnąłem po nie tak późno. A w innych… mam do siebie żal, że w ogóle po nie sięgnąłem.

Pierwszy kontakt

Ze “Spaw­nen” pier­wszy raz zetknąłem się za sprawą ścież­ki dźwiękowej. Najpierw moje oko przykuła okład­ka kase­ty. Potem uwagę zwró­ciła lista utworów. A w zasadzie — wykonawców.

Bo muzy­cznie ta ścież­ka dźwiękowa to pro­jekt niezwykły. Łączy ze sobą wykon­aw­ców z prze­ci­wległych światów muzy­ki elek­tron­icznej i rock­owej (nawet wręcz — met­alowej), tworząc rzecz wyjątkową. Wspólne utwory nagrali tu m.in. Orbital z Kirkiem Ham­met­tem z Met­al­li­ki, Metal­li­ca z DJem Spooky, Incubus z DJ Greyboy’em, Moby z But­t­hole Surfers, Marylin Man­son ze Sneak­er Pimps czy The Prodi­gy z Tomem Morel­lo z Rage Against The Machine.

Słuchałem tej taśmy wielokrot­nie. Bo nie ma tam słabego numeru. I wracam do tego mate­ri­ału do dziś.

Komiks

Film miał pre­mierę w 1997. W tym cza­sie nie miałem jeszcze nawet pod­piętego inter­ne­tu w domu. Nie wspom­i­na­jąc o fak­cie, że usłu­gi typu Google, IMDB czy Filmweb jeszcze nie istniały.

O tym obra­zie wiedzi­ałem tyle, że pow­stał na pod­staw­ie komik­su. Ale z samym bohaterem nigdy wcześniej się nie zetknąłem.

Ter­az po lat­ach okazu­je się, że jego ojcem jest Todd McFar­lane. Zan­im stworzył Spaw­na, pra­cow­ał jako rysown­ik Mar­vela m.in. przy takich seri­ach jak The Incred­i­ble Hulk, Spi­der-Man czy X‑Men.

Sam Spawn jest jego jedynym autorskim dziełem. Nie będę się tu wymą­drzał na tem­at fabuły komik­sowej serii, bo najzwycza­jniej w świecie jej nie znam. Się­ga­jąc po film wiedzi­ałem tylko, że to opowieść toczą­ca się na styku naszego świa­ta z piekłem… I choć raczej stron­ię od fan­tasty­ki, misty­cyz­mu i tego typu his­torii, to jed­nak fanem Hell­boy’a — zarówno komik­sowego, jak i fil­mowego — jestem. I to posłużyło mi za przykład, że moż­na to zro­bić dobrze.

Film

Zawsze było coś innego w kole­jce. Coś lep­szego, ciekawszego, nowszego. Ale w końcu nastąpił ten moment. Po 19 lat­ach od pre­miery stwierdz­iłem — dziś jest ten dzień, w którym obe­jrzę Spawna.

I szcz­erze przyz­nam, że przez kole­jne 19 lat mógłbym tego nie robić nadal.

W wielkim skró­cie “Spawn” to his­to­ria Ala Sim­mon­sa, agen­ta służb spec­jal­nych. Gość jest takim typem od brud­nych robót, co zabi­ja czarne charak­tery i ratu­je kraj. Tak się skła­da, że jego szef dobił pak­tu z dia­błem. Pakt, który pole­ga na uwol­nie­niu pewnego wirusa, który wybi­je więk­szość ludzi na Zie­mi. I sprowadzi z zaświatów armię Lucyfera pod wodzą Sim­mon­sa. Zatem nasz agent ginie w wyniku intry­gi swo­jego pra­co­daw­cy, trafia do Piekła i tam się dowiadu­je o swoim dal­szym losie. A następ­nie okazu­je się, że nie do koń­ca jest mu to na rękę.

Brz­mi to kic­zowa­to, praw­da? No więc — znów, przy­wołu­jąc Hell­boy’a — dało się z tego zro­bić całkiem niezły film. Nieste­ty — nie w tym przypadku.

Fabuła się tu zupełnie nie klei. Zaczy­na­jąc od tego, że tak na prawdę przez więk­szość fil­mu nie wiado­mo czy Spawn ma zami­ar spełnić powier­zoną mu przez Lucyfera mis­ję czy nie. I nie chodzi o to, że to ma być niespodzian­ka. His­to­ria jest po pros­tu prowad­zona tak źle, że ciężko się poła­pać jakie zami­ary ma tytułowy bohater.

Zjawy po śmier­ci cały czas podróżu­ją pomiędzy świata­mi — rzeczy­wistym, jakim­iś slum­sa­mi oraz piekłem. Ale przez cały film nie udało mi się zrozu­mieć czy te slum­sy są w piek­le czy na ziemi.

Dru­go­planowi bohaterowie pojaw­ia­ją się w kole­jnych sce­nach zupełnie bez sen­su, jak­by ich wąt­ki poboczne stanow­ić miały zapy­chacze dzi­ur. I nawet po finałowej sce­nie nie potrafię sobie odpowiedzieć jak to wszys­tko się skończyło… Rozu­miem, że być może chciano zostaw­ić tu furtkę dla kole­jnych częś­ci. Szczęśli­wie — takowe nie powstały.

W tema­cie gry aktorskiej zde­cy­dowanie naj­jaśniejszą postacią był tutaj John Leguizamo gra­ją­cy tutaj charyz­maty­czny czarny charak­ter w postaci dia­bel­skiego klau­na. I choć same dialo­gi były fatalne, to jego moc­no prz­erysowana gra ide­al­nie wkom­ponowywała się w postać. Szcz­erze przyz­nam, że do koń­ca nie wiedzi­ałem, że on to on! Pozostali — łącznie z Mar­tinem Sheen­em, najwięk­szą gwiazdą w całej obsadzie — wypadli tu fatal­nie. No może jeszcze poza kundlem gra­ją­cym Spaza.

Cię­cie poszczegól­nych scen wyglą­dało tak, jak­by składany był w Win­dows Movie Mak­erze. Sztuczne prze­jś­cia, cię­cia w bezsen­sownych miejs­cach, prz­erzu­canie fabuły z jed­nego miejs­ca w drugie tylko po to by bohater mógł powiedzieć jed­no zdanie i powrót do poprzed­niej akcji… Źle. Źle Źle Źle.

Efek­tów spec­jal­nych było dużo. Ale na prawdę chci­ałbym je przemil­czeć. Trochę ich może­cie zobaczyć w poniższej składance różnych scen:

Wniosek

Nawet jeśli lubi­cie filmy oparte na komik­sach — zrób­cie sobie przysługę i omi­ja­j­cie tego gnio­ta sze­rokim łukiem.

Ale sprawdź­cie koniecznie ścieżkę dźwiękową. KONIECZNIE!