Dzisiaj mija pół roku od czasu, gdy postanowiłem publikować jeden post dziennie.
I przyznam szczerze, że trochę ciągnie mnie to w dół…
184 dni
Dokładnie tyle dni minęło od czasu, gdy zaczęła się ta dobra passa.
Jeśli nie wiesz o co chodzi, to weź się dowiedz. Bo powtarzać się nie będę.
W tym czasie powstało 91 tekstów tutaj, cztery na Degustacjach Groszków i 89 fotosów na PhotoSorry.
Ze statystyk wynika, że na MyNameIsAks.com przez ostatnie pół roku zajrzało ponad 5,5 tysiąca użytkowników. Prawie 40 procent to czytelnicy powracający. I w tym czasie wygenerowaliście prawie 16 tysięcy odsłon.
Czy to duże liczby? Nie wiem.
Wynika z tego jednak, że zagląda tu trochę więcej osób niż mój „wąski” krąg najbliższych (pozdrawiam 1204 znajomych z Fejsbuka).
Czy mogłoby być lepiej? Po niemal czterech latach blogowania pod własnym szyldem i trzech latach wcześniej w ramach Exformers mógłbym mieć aspiracje do tego, by było Was tutaj więcej…
Promocja
Pewnie gdybym tylko trochę lepiej podchodził do promocji, przykładał się do SEO czy działał nieco aktywniej w środowisku blogosfery to byłyby z tego jakieś efekty.
Tak się poskładało, że przy okazji różnych etatów lub studiów zdarzyło mi się w pracy poznać kilku bardziej poczytnych przedstawicieli blogosfery. Przez dość krótki okres próbowałem z tych znajomości korzystać uderzając do doświadczonych kolegów z prośbą o pomoc, poradę lub zwykłego lajka. Przestałem to robić, bo po pierwsze miałem wyrzuty sumienia, że nękam, a po drugie… żaden nigdy nie odpisał :)
Zapisałem się ostatnio do grupy samopomocy blogerskiej. Wrzucają tam sobie ludzie linki, odwiedzają się nawzajem, zostawiają komentarze i generalnie generują ruch.
No i odważyłem się tam zapostować linka do poniedziałkowych Sztosów. Efekty? Dwa z trzech zostawionych komentarzy mówiły jasno “jestem tu przypadkiem”.
I przypomina mi to trochę kupowanie lajków na allegro. Liczby się zgadzają, tylko jakby zaangażowanie sztuczne.
A mnie cieszy, gdy ruch rośnie organicznie. Bo najbardziej gęba ma zaciesza, gdy ktoś gdzieś u znajomego na tablicy przypadkiem znajdzie linka raz, drugi czy trzeci, zacznie zaglądać i zostanie tu na dłużej. Mam kilku aktywnych czytelników, którzy nie mam pojęcia jak tu trafili. [Krzyśku z Mielca, Pawle z Krakowa i Aśko z Wrocławia — wiedzcie, że szanuję każdy Wasz ruch :)]
I powtarzam to przy każdej okazji: cieszycie mnie wszyscy razem i każdy z osobna.
Co dalej?
Wyczerpałem większość fajnych zdjęć z szuflady, którymi miałem ratować się na PhotoSorry.
I przyznam szczerze, że nie jest lekko. Każdy dzień kończę ślęcząc przy kompie i próbując znaleźć kolejne sztosy, ciekawe linki do piąteczkowych rekomendacji czy po prostu rzeźbić następne wpisy.
Jakiś czas temu zapytano mnie czy dużo czasu zabiera mi zastanawianie sie co wrzucę na bloga.
Jako bloger nieudacznik nie za bardzo poczuwam się do udzielania rad w temacie pisania. Prawda jest taka, że wymyślanie tematów w moim przypadku nie zajmuje mi w ogóle czasu. Bo w tygodniu wpada mi średnio 5–6 pomysłów. Gorzej z weną. Albo czasem
Bywa tak, że wpada temat, siadam, piszę i po godzinie (albo nawet krótszym czasie) mam gotowy tekst. Bywa tak, że męczę tekst tygodniami / miesiącami.
A bywa i tak, że temat czeka na swoją kolej, kiełkuje, gdzieś tam tli się na horyzoncie. A potem wjeżdża nadarzająca się okazja lub jakieś zdarzenie, które aktywuje proces myślowy i akapity same układają się w głowie.
Puenta (pointa?)
Czy uda mi się dowieźć projekt? Na ten moment nie wiem.
We wstępniaku napisałem, że te 365 dni z postami na blogu ciągną mnie w dół. Bo zamiast spędzać czas z Karolą, czytać książki, oglądać filmy, zwiedzać świat czy robić cokolwiek innego… gapię się w monitor.
I czuję, że potrzebuję oddechu. Albo jakiejś znacznego przypływu miłości z Waszej strony. Żebym poczuł, że w tym szaleństwie jest metoda.
Po co ten tekst? Nie wiem. Może po prostu… żeby zapchać dziurę? A może po to, żeby się odblokować? Nie wiem, nie wiem, nie wiem…