Dziesiąta Piąteczka ukazała się z tygodniowym poślizgiem. Bo odpoczywałem u Rodziców. Stwierdziłem wtedy, że okrągły, dziesiąty odcinek powinien być specjalny i dopracowany. A nie pisany na kolanie.
Tak się składa, że w tym tygodniu powinna wypaść kolejne okrągłe zestawienie — dwudzieste. Ale go nie będzie. W zamian — urlopowa piąteczka.
Choć urlop zacząłem w Małopolsce, to jego większość spędzam w drugim końcu Polski. Po dwóch dniach w Sopocie osiedliśmy we Władysławowie. I jest epicko. Oto pięć aktywności, którym poświęcam się bez reszty.
Jem
Każda nasza eskapada wiąże się z próbą podboju kubków smakowych. W wielkim skrócie o kilku charakterystycznych kulinarnie punktach podróży.
Obiad i deser w Fu
Od zawsze pierwszym miejscem, które odwiedzaliśmy po dotarciu do Trójmiasta była sopocka plaża. W tym roku złamaliśmy ten schemat i chyba zmienimy tę tradycję. Pierwszą lokalizacją, którą odwiedziliśmy Fu.
Mieszczącej się na gdańskim Wrzeszczu knajpce powinienem poświęcić dedykowany post. Albo tu, albo na Degustacjach Groszków. Obiecuję, że poczynię to. To knajpa prowadzona przez naszych Przyjaciół — Agę i Olka, który swego czasu gościł nas w Luksemburgu. Fu to miejsce, w którym przede wszystkim napijesz się fantastycznej kawy oraz zjesz najlepsze ciasta na świecie. Oba te punkty programu mieliśmy już za sobą wcześniej. Natomiast kilka miesięcy temu otworzono tam kuchnię, która serwuje wegańskie obiady. I ją właśnie chcieliśmy sprawdzić przede wszystkim.
Zaczęliśmy indyjską zupą dahl, której bazą jest soczewica, mleko kokosowe i pomidory. Przepis już zarchiwizowany — zdecydowanie będziemy do niej wracać.
Ja zamówiłem seitan burgera z wypiekaną w Fu bułką…
a Karolka kotleciki cieciorkowo-batatowe z sosem brokułowym.
Chyba jednak ie jestem wielkim fanem seitanu, ale w całości ta bułka była przepyszna. Jedna z lepszych bezmięsnych jakie jadłem. Ale to Karolki kotleciki były absolutnym hitem.
Po obiedzie ogarnęliśmy jeszcze po kawałku z każdego dostępnego akurat ciacha, czyli bananowe pod fantastyczną lekką pianką, kokosowe oraz “sernik” z malinową warstwą od góry. Dwa pierwsze przepyszne. A trzeci pomijam, bo po prostu nie trafia do mnie wegańska próba sernikowej konstrukcji. Próbowałem wielu, żaden nawet się nie zbliżył.
W każdym razie — spędziliśmy miło czas, wymieniliśmy ploty z Agą, pojedliśmy bardzo dobrze.
Ciekawostka: Bar Bursztyn
Przy rejestracji w Grande Sopotierze okazało się, że będziemy mieć w owym barze zniżkę na śniadanie. I faktycznie było tanio.
Zestawy fit są dużo większe niż standardowe. Wygląda lepiej niż smakuje. Choć myślę, że na kacu wyszedłbym stamtąd zadowolony. Więc kładę tu jako jakąś podpowiedź na przyszłość.
Pączuś
Pączusia w Gdyni odkryliśmy stosunkowo niedawno, bo chyba dopiero dwa lata temu. Ale przyznam szczerze, że w tym roku wyjątkowo nie zrobił na mnie większego wrażenia. Bardzo prawdopodobne, że od czasu otwarcia okienka z ciepłymi pączkami na krakowskiej Szewskiej żaden inny nie smakuje już tak dobrze.
Gdyńska Zapiekanka
Miejsce usytuowane zaraz obok Pączusia. Sprawdziliśmy pierwszy raz. I szczerze powiem, że polubiłem zapieksy na nowo.
Do tych krakowskich od dłuższego czasu mam uraz. Zatraciły swoją wyjątkowość i unikalność. Są zwykłym turystycznym produktem masowym. Co innego z ich gdyńską wersją. Bardzo duży wybór topów i fajnie pakowane. Ale przede wszystkim — delikatne spody, które nie haratają podniebienia. W rezultacie — bardzo bardzo smaczne, choć dzieląc na pół dużą wersję nie najadłem się jakoś specjalnie. Mimo sporej długości to jednak męska porcja na raz.
Ciekawostka: obiad w COSie
Dwa lata temu mieszkaliśmy naprzeciw wejścia do COSu w Cetniewie. I dopiero ostatniego dnia pobytu dowiedzieliśmy się, że można tam zjeść całkiem duże i smaczne obiady za niedużą cenę. I faktycznie tak: codziennie do 15tej można tam zjeść obiad, którego podstawa składa się z ziemniaków lub ryżu, mięsa lub ryby oraz jakichś warzywnych dodatków. A poza tym bufet szwedzki składający się z zup, baru sałatkowego, owoców, napojów i innych dodatków. Całkiem pokaźna ilość wszystkiego. Za cenę złotych 24.
Ot, stołówka dla sportowców. Nie było to może jakoś wybitnie wyszukane jedzenie, ale generalnie tanio i smacznie. A Karolka wychodząc z sali minęła się podobno w drzwiach z Justyną Kowalczyk.
Ryba z grilla
Przyjeżdżamy nad polskie morze piąty rok z rzędu. Od zawsze marzyło mi się kupić na plaży od rybaków świeżo złowioną rybę i upiec ją na grillu. Od rybaków się nie udało, ale może i dobrze, bo z patroszeniem u mnie na bakier. Okazuje się, że zakup grilla pod koniec września w nadmorskim kurorcie też łatwym zadaniem nie jest. Udało się ogarnąć i surową tuszę rybki, i grilla, więc i jedno z marzeń odhaczone. Pstrąg był fantastyczny, choć jedyną przyprawą była sól. Z flądry chyba w końcu się wyleczyłem — mało mięsa, grube ości.
Zupa rybna na Helu
Próbowałem zupy rybnej w wielu miejscach. Od czasu odkrycia Izdebki na Helu to miejsce jest absolutnie obowiązkowym punktem programu każdego wyjazdu. Niesamowicie aromatyczna, gęsta i treściwa zupa, której z pewnością nie można traktować jako obiadowy starter. Idąc średnio głodnym można się spokojnie nasycić.
Od pewnego czasu chodził za mną śledź. Nie zdarza się to często, zwłaszcza że samego śledzia omijałem szerokim łukiem przez wiele lat i tak na prawdę przekonałem się do niego ze 2–3 lata temu. W każdym razie — do Izdebki będę wracał już nie tylko na zupę, ale i na śledzia w śmietanie. Był perfekcyjny.
Swoją drogą — na Hel dojechaliśmy pociągiem i to też możemy skreślić z listy rzeczy, na które nad morzem mieliśmy ochotę od dawna, a nigdy wcześniej tego nie zrobiliśmy.
Spaceruję
Chodzimy. Dużo.
I w zasadzie w tym temacie udało nam się tu zrealizować dwa kolejne marzenia.
Pierwsze Karolki — spacer plażą z sopockiego molo na molo w Orłowie w Gdyni. Przy okazji odkryliśmy fantastycznie urokliwą plażę przy gdyńskim wyjściu numer 19. Wyglądało jakbyśmy byli na Hawajach. Albo w Tajlandii.
Drugie było moje — obchód Zaspy w Gdańsku. To jedyny punkt z zeszłorocznej listy, której nie udało mi się wówczas zrealizować. Choć aura nam w tym roku nie sprzyjała zbytnio i zwiedzanie próbował przerwać mi deszcz, spędziłem tam blisko dwie godziny. Zgromadziłem chyba całkiem sensowny materiał. Przy okazji mając mieszane uczucia w stosunku do tego co tam zobaczyłem. Relacja wkrótce. Miejcie nadzieję, że szybciej niż podsumowanie zeszłorocznej wyprawy (której wciąż nie ogarnąłem).
Po dotarciu do Władysławowa też chodzimy wzdłuż linii morza. Najpierw z Władka do Rozewia i z powrotem (ponad 15 kilometrów). Następnego dnia z Władysławowa do Kuźnicy (15 kilometrów). Dzisiaj leżymy do góry brzuchami. I nie do końca z naszego powodu. Wczoraj po dotarciu do Kuźnicy pies odmówił dalszych spacerów i dalszą część dnia go nosiliśmy. Więc dziś dajemy mu odpocząć.
Czytam
Najpierw w moje ręce trafiła “Ekspozycja”. Pierwszy tom przygód komisarza Forsta.
Pewnego ranka turyści odkrywają na Giewoncie makabryczny widok – na krzyżu powieszono nagiego mężczyznę. Wszystko wskazuje na to, że zabójca nie zostawił żadnych śladów.
Sprawę prowadzi niecieszący się dobrą opinią komisarz Wiktor Forst. Zanim tamtego ranka stanął na Giewoncie, wydawało mu się, że widział w życiu wszystko. Tropy, jakie odkryje wraz z dziennikarką Olgą Szrebską, doprowadzą go do dawno zapomnianych tajemnic…
No i całkiem ciekawie rysuje się fabuła.
Chwilę później zorientowałem się, że Kuźmińscy wydali nową książkę. Ich “Sekretem Kroke” byłem absolutnie zauroczony. Fabuła osadzona w Krakowie wiosną 1939 mocno uruchamiała wyobraźnię i dzięki znajomości miejsc opisywanych w książce ułatwiała umiejscawiania akcji na mapie Grodu Kraka. “Klątwa Konstantyna” — również umiejscowiona w stolicy Małopolski — wciągnęła mnie już nieco mniej, choć również trzymała w napięciu. “Śleboda” przenosi czytelnika na Podhale. Ale dałem kredyt zaufania i książka czeka w kolejce na finał przygód Forsta i Szczerbskiej.
“Big beat” Karewicza wyłowiłem za pół ceny w mieszczącym się koło Fu komisie. Przymierzałem się do zakupu od bardzo dawna i cieszy fakt, że udało się wyłowić w nietknięty egzemplarz w tak dobrych pieniądzach.
Wciąż waham się przed zakupem czytnika do książek w postaci cyfrowej. Choć nadal lubię obcować z papierem, to jednak mam całą masę ebooków w kolejce do przeczytania. A przy okazji strasznie nie lubię czytać długich tekstów z komputera. A pożyczony Kindle jest trochę koniem trojańskim. Wrzuciłem na niego Karolce “Okularnika” Bondy. I liczę na to, że w trakcie tego urlopu przekona się do takiej formy czytania. Dzięki czemu przybliżymy się do zakupu znacząco.
Spędzamy czas razem
Dawno nie mieliśmy tyle czasu dla siebie. Chodzimy, gadamy i po prostu — jesteśmy razem.
Przy tym wszystkim uśmiech nie schodzi nam z twarzy, gdy widzimy ile radości sprawiliśmy tym wyjazdem kundlowi. Piasek i woda to jego ulubione otoczenie.
A zacieszamy widząc jeszcze bardziej obserwując jak udało nam się ucywilizować tego dzikusa. Rok temu nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy go odpiąć tu ze smyczy. Teraz nie dość, że biega samopas, to jeszcze ogląda się za nami i wraca sam, gdy odbiegnie zbyt daleko. Ale to raczej wątek na osobnego posta.
Odpoczywam
A w zasadzie mógłbym stwierdzić, że… słodko się opierdzielam. Do tego stopnia, że miałem problem by znaleźć jakiś charakterystyczny piąty element tej wyprawy. W każdym razie — w ostatnim czasie chodziłem mocno spięty i nerwowy. I wygląda na to, że udało mi się wyzerować umysł. Chwilowo jestem oazą spokoju. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to stan, który zmieni się w poniedziałek. Po powrocie do rzeczywistości.