Od ostatniego postu mięły ponad dwa miesiące i chyba najwyższa pora żeby coś napisać.
Za chwilę koniec roku i jak feniks z konopii wyskoczę z szumnymi podsumowaniami. Na sto procent muzycznym, bo nadal wydaje mi się, że tych kilka powtarzanych w kółko akapitów to eksperckie blogowanie. Może trochę o branżuni. chociaż co ja mogę jeszcze na jej temat sensownego powiedzieć?! No i pewnie prywata: że znowu byłem nad morzem, że na plaży siedziałem i do jak głębokich wniosków o własnej egzystencji zagrzebując stopy w piasku doszedłem.
Potem przez dwa miesiące cisza i znów szumnie odtrąbiony wielki powrót do blogowania.
Tylko czy ktoś to jeszcze w ogóle przeczyta?
Niemoc.
Przecież to nie tak, że nie mam tematów. Co chwilę czytam na innych blogach teksty, których szkice czekają u mnie na ukończenie od kilkunastu miesięcy. Wiadomo — pretensje mam tylko do siebie, bo przecież sam kilka miesięcy temu napisałem, że mój pomysł żyje w równoległym świecie.
Notatników w Evernocie poświęconych blogowi założyłem kilka. W każdym utworzyłem od kilku do kilkudziesięciu notatek. Kilka z nich to listy z pomysłami na kilkanaście kolejnych artykułów. Inne to materiały poglądowe i skrawki internetu mające posłużyć za inspiracje dla konkretnych tematów. Kolejne to całe gotowe akapity ukończonych w połowie lub 3/4 tekstów. Jeżeli mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, to w blogowaniu nie sprawdzam się najlepiej.
[tutaj akapit o tym, że jak zwykle się tłumaczę i kajam + koniecznie dać linka do pierwszego posta i podkreślić po raz kolejny, że przecież zawsze chodziło tylko o to, żeby pisać]
Wena.
No, dobra. Zamykam się osobnym pokoju. Siadam do pisania. Otwieram najświeższy szkic. Bo przecież przemyślenia najbardziej aktualne. Jakiś post o muzyce. Pierwsze trzy akapity: że świetny artysta, doskonała płyta i w ogóle #najlepiej. Naszpikowane ogólnikami 200 słów, po lekturze których nadal nie wiadomo nic.
To może wcześniejszy szkic? Przeglądam tematy: aplikacje, śmieszne strony, wspominki z początków internetu, jakieś filmy, trochę narzekania… Równie dobrze mógłbym napisać o niczym. Tak jak kilku pierwszoligowych blogerów. Może bym przynajmniej kabanosy do zrecenzowania dostał?
Na początku roku próbowałem iść za radą Kominka i ograniczyć tematykę bloga do dwóch czy trzech tematów. W efekcie nie publikowałem przez jakiś czas nic, bo nie mogłem się zdecydować o których tematach pisać.
Trafiam w Wyborczej na wywiad z Goudą, w którym czytam:
Ludzie w Polsce zapomnieli, czym jest prawdziwy blog. To opowieść o sobie. Nie rozumiem, dlaczego jest tyle blogów kulinarnych czy modowych. Tych osobistych nie spotykam w ogóle. To taki pamiętnik dorosłego człowieka.
I ja to szanuję. I zgadzam się z tym w stu procentach.
A potem trafiam u Konrada na akapit:
Pisanie zabiera czas. Czytelnikowi. Ta prosta prawda zmienia sposób, w jaki autor patrzy na swoją pracę: przestaje myśleć o wyniku, zaczyna o odpowiedzialności. Czasu nie można ani wymienić, ani zwrócić. Dlatego dokładam starań, aby ten, który spędzacie tutaj, nie był stracony.
I w pizdu. Skanuję wzrokiem cały naskrobany wcześniej w notatniku szkic i… klikam DELETE. Zamykam bloga. Idę spać.
Ps. Tekst ten powstał bez większego uzasadnienia. Daj znać w komentarzu co o nim sądzisz, okej?