Nowy rok, nowy ja.
Jest drugi stycznia, a ja już (prawie) wybrałem siłownię, na którą się (już wkrótce) zapiszę i wysprzątałem (prawie) całą garderobę… OSZALAAAAAŁEEEEEM.
Po kwadransie ogądania pierwszego odcinka “Sprzątania z Marie Kondo” na Netfliksie parsknąłem śmiechem i stwierdziłem:
TAK TO JA UBRANIA MOGĘ SKŁADAĆ, JAK SIĘ DO WALIZKI PAKUJĘ!!!
Trzy godziny później okazało się, że wcale nie potrzebuję całej szuflady na pidżamy.
W zasadzie w ogóle nie potrzebuję trzymać ich w szufladzie, bo zmieszczą się na półce za skarpetkami. Zwłaszcza po tym, jak odchudziłem je o te, które nigdy się nie doczekały odnalezienia pary albo rozstałem się z “tymi ulubionymi, które mają tylko małą dziurkę na palcu”. W ogóle okazuje się, że skarpetek mam zapas na najbliższe osiemnaście lat. A na półce z bluzami, które zawsze wypadały na głowę po otwarciu szafy, znalazło się nawet miejsce na sen zimowy dla krótkich spodenek…
Forma tego programu doprowadza mnie do szału. Jeśli oglądaliście kiedyś Cesara Miliana — tego zaklinacza psów — to coś jak to, tylko zamiast ratować ludzi od szalonych i upierdliwych psów, to Kondo ratuje ludzi od tonięcia w bałaganie. Albo lepiej — to coś jak Gesslerowa w “Kuchennych Rewolucjach”, która nie tylko ratuje restauracje, ale przede wszystkim jest terapeutką od związków i poprawia ludziom życia. No to tu tak samo, tylko Kondo ratuje ludzi od tonięcia w bałaganie. Przy okazji poprawiając im konfort życia.
Do tego wszystkiego wyobraźcie sobie, że prowadząca program najpierw “wita się z domem”, odprawiając krótką japońską modlitwę, a przy okazji rozstawania się z każdą rzeczą zachęca do “pożegnania się z nią i podziękowania za wspólnie spędzony czas”. Chwytacie?
O Marie Kondo w kontekście porządkowania swojego otoczenia usłyszałem już jakiś czas temu. Od człowieka, który zdecydowanie potrafił ogarnąć swój pierdolnik i ufam w większość rzeczy, które rekomenduje.
Jestem typem “kolekcjonera”, do rzeczy przywiązuję się mocno i ciężko mi się z nimi rozstawać. Ale choć od pewnego czasu czuję się przeładowany tym wszystkim co do domu znoszę (bo przyznać muszę, że znoszę ja), to jednak do sprawdzenia tejże metody motywacji mi zabrakło.
I mimo tej całej otoczki śmieszności, mimo denerwującego poczucia zbawiania ludzkości przez porządkowanie… nie dość, że dotrwałem do końca odcinka, to jeszcze ruszyłem tyłek z kanapy i spróbowałem zaaplikować w swoim otoczeniu to, co w telewizorze zobaczyłem.
Nie wiem na jak długo te techniki zostaną w moim życiu. Możliwe, że przy najbliższej okazji ściągania rzeczy z suszarki dołożę niedbale kilka rzeczy na górę ułożonych w kosteczkę rzeczy. Tylko po to, by chwilę później spośród tych równiutko ułożonych bluz wyciągnąć szybko tę leżacą na samym dnie, przy okazji rujnując układ całej reszty… To bardzo prawdopodobne scenariusze.
Nie wiem też czy dotrwam do końca całej serii “Sprzątania z Marie Kondo”.
Ale z pewnością dam szansę jeszcze dwóm, trzem odcinkom. Tylko po to, by zobaczyć co doradza w temacie porządkowania (lub rozstawania się) takich obszarów domowych zbiorów, jak książki, papiery, pamiątki czy inne durnostojki.
Bo nawet jeśli nie wytrwam i praktyki te nie wejdą mi w krew, to przynajmniej na jakiś czas tę przestrzeń wokół siebie odchudzę. Oczywiście w przerwach od odchudzania siebie samego. Jak już tę siłownię wybiorę. I się na nią zapiszę.