Dawno mnie tu nie było. Generalnie ostatnio codziennie padam na twarz. Związane jest to albo z pracą, albo z siłownią (o tym pewnie wkrótce), albo inną bieganiną, ale efekt jest jeden — po powrocie do domu odpływam. Dlatego weekendu majowego wyczekiwałem z niecierpliwością.
Plany zmieniały się praktycznie z dnia na dzień. Miała być Praga, miał być Cieszyn, miało być Zakopane… Skończyło się na pięciu mega intensywnych dniach spędzonych w Warszawie i rodzinnych stronach. I o tym w wielkim skrócie poniżej.
Od środy do niedzieli udało mi się:
- rozpocząć wizytę u goszczących nas w Warszawie gospodarzy od złamania krzesła. Taki ze mnie gość. W sensie: I’m the man! Powtórzę raz jeszcze: przepraszam, odkupię.
- zobaczyć na żywo niedźwiedzie polarne, Bysia i homoseksualne akty lwich samców. Warszawskie zoo na serio daje radę pod względem różnorodności gatunkowej. W ostatnim czasie pojawiły się wspomniane już białe misie, ale również cała masa noworodków, m.in. nosorożec, żyrafa, mrówkojad czy kangur. Warto nadrobić zaległości, jeżeli nie przekraczaliście tamtejszych progów od jakiegoś czasu.
- zobaczyć krótkometrażowy 1935, będący makietową rekonstrukcją przedwojennej Warszawy w 3d. Po skończeniu dwudziestominutowej projekcji stwierdziłem, że fajnie było to obejrzeć, ale koncepcyjnie i wykonawczo ten projekt jest zrealizwany tragicznie. Słabe udźwiękowienie, beznadziejna fizyka ludzi i pojazdów, sklejka kilku różnych ujęć bez żadnego scenariusza… To tylko kilka podstawowych zarzutów. Fajnie, że został zrealizowany, ale nie powinien ujrzeć światła dziennego jeszcze przez jakiś czas, bo teraz wygląda jak nieudana wprawka animatora niż poważne dzieło wspierane przez Ministerstwo Kultury.
[youtube_sc url=“http://youtu.be/J5ea_396LPo”]
- zjeść burgera z hummusem w Beirucie. Warto obczaić tamtejszą kuchnię, bo choć na pierwszy rzut oka gabaryty potraw trochę smucą, to w rezultacie okazuje się, że są doskonale wymierzone, bo strawa syci w odpowiedni sposób. Co prawda szaszłyki z kurczaka przebiły wszystko, ale pozostałe doświadczenia smakowe były równie wyborne.
- wypić morze pigwówki w hipsterskich knajpach stolicy — otoczenie Powiśla wyobrażałem sobie zupełnie inaczej, ale w końcu zrozumiałem w jaki sposób Wojtek Antonow ogarnął ten legendarny kadr. Choć tęcza na placu Zbawiciela znowu spalona, to miejsce to wygląda epicko i nie dziwię się, czemu walą tam takie tłumy. Cała wyprawę podsumowaliśmy w Warszawie De Luxe, gdzie chcąc uciec przed hipsteriadą, trafiliśmy na ichniejsze pierwsze urodziny świętowane w postaci tysiąca darmowych szotów… Podobno Warszawa da się lubić. Ano, da się.
- grillować w deszczu i nie w deszczu. Czekałem na sezon grillowy tak długo, że gdy tylko pojawiliśmy się u rodziców na działce, przed rozpaleniem grilla nie powstrzymał mnie nawet deszcz. Następnego dnia aura była już bardziej przyjazna, więc powtórka przebiegła bez problemów.
- uczestniczyć w zbiorowej dewastacji małego fiata. W związku z jego zbliżającym się złomowaniem trzeba było go rozebrać, ogołocić i przeciąć na kilka części. Fajna rozpierducha!
- powkurzać się na PKP. Do opisania mojego długiego i namiętnego związku z koleją zbieram się już od jakiegoś czasu, a historia ostatnich dni, kiedy to planowaliśmy przewieźć rower pociągiem na pewno zajmie w owym opisie właściwe miejsce. W każdym razie — udało się.
- obczaić krakowskie Forum Przestrzenie. Fajnie, że udało się komuś ogarnąć knajpę w hotelu Forum. Fajnie, że robią to ludzie od wielu lat ogarniający krakowską scenę klubową, co daje nadzieje na dobre imprezy w ciekawym miejscu. Póki co w kontekście kawy czy fritz-koli wygrywają dla mnie leżaki rozstawione na piaszczystej Plaży, mieszczącej się 20–30 metrów od nowej miejscówki, ale mocno wspieram tenże projekt i będę się przyglądał jego rozwojowi.
- podjąć decyzję o zakupie auta. Nadszedł czas pożegnać się z wysłużonym 23-latkiem. Jeździmy nim od ponad trzech lat i nie mogę się zdecydować czy bardziej go kocham, czy bardziej nienawidzę… Klamka zapadła i wiadome jest już, że zmieniamy. Nowe stoi w Niemczech. I problem w tym, że stoi tam w ilości sztuk dwóch. Identycznych, choć różnych, bo w innych kolorach. Czerń kontra błękitna stal. Wygląd i elegancja kontra użyteczność. Ufff, ufff, ufff. Nie wiem, nie wiem, nie wiem…
——–
Jeżeli komuś udało się dobrnąć do końca, to pozdrawiam. Tekst ten zapewne jest pierwszorzędną pożywką dla gramatycznych nazistów, którzy ostrzą sobie zęby w oczekiwaniu na kolejne moje wypociny. Te nieuczesane myśli miały być okraszone klatkami z aparatu, aaaaaale gdyby tak się stać miało, nie wcisnął bym przycisku “opublikuj” zapewne przez najbliższych kilkanaście dni…
Czas chyba wrócić do zasady think less, write more… Choć pogoda za oknem do tego nie zachęca…
A Wam jak minął weekend?