Przy okazji ostatniej migracji pomiędzy systemami operacyjnymi postanowiłem przerzucić trochę danych między dyskami. W wyniku tych operacji okazało się, że na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat zrobiłem za pomocą różnych urządzeń cyfrowych zdjęcia ważące blisko terabajt.
Zdałem sobie sprawę z tego, że te wszystkie uchwycone chwile stanowią dla mnie wyłącznie ciąg zer i jedynek zapisanych na dyskach. I szczerze przyznam — źle mi z tym.
Chwile ulotne
Przy okazji kopiowania danych z dysku na dysk zaglądałem na chybił trafił do przenoszonych katalogów. I stwierdziłem kilka faktów.
Po pierwsze — mam fotograficzne ADHD. Bo każdy portret, obiekt czy miejscówkę muszę mieć sfoconą w co najmniej pięciu różnych kadrach. A każdy kadr muszę mieć w co najmniej piętnastu kopiach.
Po drugie — jestem cyfrowym niechlujem. Bo wśród tych wszystkich ‑nastu kopii tego samego ujęcia zawsze połowa to kadry nieostre albo prześwietlone. Takie, które przy choćby podstawowej selekcji powinny trafić do kosza. Ale ponieważ tej selekcji nie prowadzę, to i zalegają takie śmieci przykrywając swoim stosem różne perełki.
Po trzecie — no właśnie, perełki. Trochę ich w swoich zbiorach posiadam. Mam tu sporo w miarę poprawnych kadrów mających dużą wartość sentymentalną i jakąś tam wartość historyczną — Vaclav Havel w Auditorium Maximum, Mrożek podpisujący książki w krakowskim Empiku (tym legendarnym, na Rynku Głównym) czy Kubica na torze gokartowym, który obecnie zamieniony został w pijalnię piwa Stara Zajezdnia. Oraz fotosy z rapowych koncertów z drugiej połowy lat 2000.
Mam też sporo — nieskromnie mówiąc — całkiem kozackich kadrów. Z którymi mógłbym opędzić z pięć tematycznych wystaw, kilka fotoalbumów i kilkanaście odcinków jakiegoś e‑zina, gdybym kiedykolwiek podjął decyzję takowego wydawać. I wszystko leży w szufladzie. Zapomniane. Niedocenione nawet przeze mnie…
Jakiś czas temu znajomy na instagramie opublikował post, po którym zacząłem się trochę zastanawiać nad swoim portfolio.
Drukuj swoje zdjęcia!
Powieś na ścianie albo daj mamie — niech nie giną w otchłani instagramowego feeda.
https://www.instagram.com/p/BUT3bWAgT7M
Czas chyba zewrzeć poślady i zacząć porządkować swoje fotosy w ramach jakichś serii, projektów, spójnych narratologicznie opowieści.
Albumy fotograficzne
Zawsze lubiłem książkowe albumy fotograficzne. Nie mam ich na półce zbyt wiele, choć i tak jest ich znacznie więcej niż w większości polskich domów.
Moją ulubioną pozycją jest wygrzebany ponad dekadę temu w krakowskim Massolicie “Hip Hop Immortals” Bonza Malone’a, w którym znaleźć można portrety praktycznie wszystkich najważniejszych postaci z rap światka uchwyconych przez m.in. Dave’a LaChapelle’a, Michela Comte’go czy naszego rodaka — Piotra Sikorę.
Obok tej pozycji znajdziesz m.in. “Subway Art” Marthy Cooper, “Hotel LaChapelle”, “Find Momo” Andrew Knappa, “Światłoczułego” Tomka Sikorę, “Powódź” czyli powódź tysiąclecia w fotografiach wybranych przez Polską Agencję Fotografów Forum, “802 procent normy” dokumentujący powstawanie Nowej Huty i kilka innych pozycji. A pośród nich od kilku tygodni stoi album “Photo Sorry”.
Testuję Saal
Jakiś czas temu trafiłem na Instagramie reklamę, w której wchodząca na polski rynek firma Saal Digital wzywała do kontaktu wszystkich profesjonalnych fotografów. I blogerów. Nie napisali, że blogerzy też mają być profesjonalni, więc… Zagadałem.
Współpraca polegała na barterze — otrzymuję kod wartości 200 złotych na wykonanie fotoksiążki w zamian za szczerą recenzję. Ponieważ planowałem właśnie zabrać się za rozdziewiczenie tematu fotoksiążek — plan brzmiał idealnie.
Kod, który otrzymałem, ważny był dwa tygodnie i oczywiście zabrałem się za przygotowanie zamówienia na sam koniec tego okresu. Postanowiłem więc zamknąć w drukowanej formie ideę “Photo Sorry”, czyli serię losowych fotografii o jakiejś tam wartości estetycznej. Zderzyłem się tutaj z próbą wprowadzenia jakiejś narracji. Być może nie jest ona zauważalna na pierwszy rzut oka, być może w niektórych miejscach jest ona zaburzona (mam kilka miejsc, które zdecydowanie wymagałyby przeprojektowania), ale ostatecznie z efektu jestem zadowolony.
Gdybyście się jeszcze nie zorientowali — tym tekstem wywiązuję się właśnie z mojej części umowy barterowej. I przyznam, że nie bardzo mam do czego się przyczepić…
Aplikacja do projektowania na pierwszy rzut wyglądała na skomplikowaną, ale po krótkim ogarnięciu jej zorientowałem się, że większość z opcji nie będzie mi potrzebnych.
Znalazłem tam całkiem sporą bazę różnych gotowych szablonów, za pomocą których każdy może stowrzyć swój album dla noworodka, dla gości weselnych czy innych kolędników. Samemu potrzebowałem szablonów prostych, pozbawionych jakichkolwiek przeszkadzajek, tekstów czy elementów graficznych. I znalazłem ich tam całkiem sporo.
Ostatecznie kupon pozwolił mi na stworzenie 46-stronicowego albumu z fotosami na papierze matowym zamkniętymi w twardej oprawie o wymiarach 19 x 19 cm.
Koszt przesyłki wyniósł 20 złotych, ale ta dotarła na prawdę błyskawicznie. Od momentu złożenia zamówienia do dostarczenia gotowego, wydrukowanego produktu minęły 3 dni.
Przy okazji składania albumu postanowiłem zrobić kilka eksperymentów.
Jednym z nich był test jasności zdjęć. Mam praktycznie zerowe doświadczenie w przygotowywaniu materiałów do druku. Dużo słyszałem o tym, że zdjęcia do druku powinny być jaśniejsze od tych oglądanych na monitorze. I wiecie co? To prawda. Jeśli przyjdzie Wam do głowy myśl “czy ten fotos nie jest przypadkiem za ciemny?”, to znaczy że w druku na prawdę będzie ciemny. Lekcja wyciągnięta na przyszłość.
Drugim testem były zdjęcia z Instagrama. Rzuciłem Saalowi rękawicę będąc ciekaw jak wyjdą w druku fotosy przerzucone bezpośrednio z tego serwisu. I tutaj jestem w szoku, bo wyglądają świetnie. Wszystko ostre, zero pikselozy. Mucha nie siada.
Jeżeli miałbym się zastanawiać nad jakimiś minusami, to byłaby pewnie cena. Nie jestem przekonany czy niewielkich rozmiarów niespełna 50-stronicowa książeczka warta jest 200 złotych. Na ten moment wydaje mi się to drogą zabawą. Ale tak na prawdę — nie mam skali porównawczej.
Na pewno przygoda z Saalem rozbudziła ochotę na “więcej”. W niedługiej przyszłości mam w planach zabrać się za kolejną fotoksiążkę. Spróbuję wykonać ją u jakiejś konkurencji. I zobaczymy wtedy jak ostatecznie produkt Saal wypada na tle innych rozwiązań dostępnych na rynku.
Na ten moment — mówię uszanowanko.