Biedronka właśnie ruszyła z drugą partią winyli. Konkurencja uznała, że nie pozostanie im dłużna i również postanowiła ugryźć ten temat. Czy odniosą sukces? Mam pewne wątpliwości.
O swojej sympatii do sieciówki z kropkowanym owadem w logo pisałem już w grudniu. W najbliższych dniach napiszę ponownie. Ale dzisiejsze odkrycie konkurencyjnej oferty zaskoczyło mnie do tego stopnia, że to właśnie Lidlowi postanowiłem poświęcić kilka akapitów.
Na początek jednak o tym dlaczego uważam, że Biedronka robi to dobrze.
Po pierwsze: pełne albumy
W niemal wszystkich przypadkach płyty z ich oferty to reedycje pełnych wydań klasycznych albumów. Co ważne, nie są to niskobudżetowe wersje zza wschodniej granicy, ani tym bardziej płyty wyprodukowane dla sieci hipermarketów.
To regularne wydania, dostępne w wielu innych miejscach. Niektóre tytuły to rozkładane gatefoldy, część ma kolorowe wkładki zamiast klasycznych, białych kopert. Nie ma obciachu biorąc te płyty do ręki, ani tym bardziej stawiając je na półce.
Po drugie: ceny
Delikatnemu wahnięciu cen poświęcę więcej miejsca w kolejnym wpisie, ale fakt faktem — biedronkowe płyty dostępne są w bardzo przystępnych cenach. Niższych o trzydzieści, a czasem nawet o 50% w stosunku do innych punktów sprzedaży.
Po trzecie: różnorodna oferta
W pierwszej edycji najwięcej było tytułów jazzowych, w drugiej króluje klasyczny rock. Ale w obu przypadkach mimo wszystko jest bardzo różnorodnie. W pudle z woskami znajdą coś dla siebie zarówno miłośnicy wspomnianych wcześniej gatunków, jak i hiphopowcy, fani soulu czy muzyki klasycznej.
Po czwarte: ważne pozycje
Dostępne płyty to ważne historycznie tytuły.
“Nevermind” i “Unplugged” Nirvany, debiutanckie “Appetite for destruction” GNR, “Blue train” Coltrane’a, “It takes a nation…” Public Enemy, “Niggaz with attitude” N.W.A., “Machine head” Deep Purple, “My generation” The Who czy “Nevermind the bollocks” Sex Pistols to absolutne klasyki. Evergreeny. Albumy ponad podziałami.
Można nie być fanem tych artystów. Ale te płyty szanować trzeba.
Winyle z Lidla
I mając z tyłu głowy wszystkie powyższe stwierdzenia, dochodzę do wniosku, że konkurencja najzwyczajniej w świecie nie odrobiła lekcji. Zamiast zadać sobie właściwe pytanie, postanowiła ślepo skopiować trend.
Zamiast zastanowić się, dlaczego Biedronce wyszło, ktoś chyba doszedł do wniosku, że skoro ludzie oszaleli na punkcie winyli tam, to i tutaj kupią. I postanowili wprowadzić do oferty największy z możliwego syfu.
Jest taka kategoria płyt, których totalnie nie szanuję. Nazywam je “kompaktami ze stacji benzynowych”. To te wszystkie składanki z serii “the best of gypsy music”, “sounds of ‘80” “blues na drogę” i innego rodzaju kompilacje. Charakteryzują się niską ceną, brzydkimi okładkami i muzyczną zawartością przygotowaną dla typowych Mamoniów. Czyli tych, którzy lubią tylko te piosenki, które znają.
I patrząc na winylową ofertę Lidla mam wrażenie, że z takimi (po)tworami mam właśnie do czynienia.
Zapowiadają aż 19 tytułów. Wśród nich takie pozycje, jak “Ultimate divas”, “Country’s greatest”, “Forever 50s” czy “Disco Fever”. Każda z nich zamknięta w przebrzydłej okładce z jakimś dziwnym kolażem. Grafik zapewne płakał jak projektował.
Przyznać muszę, że wszystkie dostępne tu tytuły stanowić będą spójną wizualnie serię. Jednak nie znam nikogo, kto chciałby taką serię postawić na półce.
Ja z pewnością nie chcę.