Kontynuując temat — lecimy z kolejna partią koncertów, które miałem okazję zobaczyć w 2015.
Dzisiaj w dużej mierze odsyłam Was do innych tekstów tutaj na blogu. Ale będzie też kilka słów o (już nie Coke) Live Festivalu.
Jeśli przegapiłeś — sprawdź część pierwszą.
#13: Miuosh, Jimek i NOSPR (Sztolnia Luiza)
Trochę obawiam się, że projekt, którego zapowiedź na początku roku zmiotła wszystko i pretendował do miana jednego z najważniejszych wydarzeń na polskiej rap scenie zaczyna rozmieniać się na drobne.
Istnieje ogromna szansa, że moją percepcję tego koncertu mocno skrzywiła prawie półtoragodzinna obsuwa połączona z brakiem jakiekolwiek informacji.
Jeśli chcesz wiedzieć czemu doszedłem do takich wniosków — przeczytaj dedykowany wpis.
#14: MLDVA (Kwartał)
Ich występ był przepięknym muzycznym kolażem. Poskładany z dźwięków inspirowanych muzyką turecką, klezmerską i psychofolkiem. Przyprawiony soczystym funkowym groovem i elementami hip hopu. Pulsujący głębokim grooovem i potężną energią.
I znów — idź tam, i przeczytaj sobie: [ KLIK KLIK KLIK ]
#15: Ori Alboher (Cheder)
Dla mnie Ori to taki Dub FX na prozaku.
Cała jego twórczość jest minimalistyczna, przepełniona melancholią i spokojem. Doskonale nadająca się do wyciszenia, zatrzymania się na chwilę i medytację.
Zapewne zaskoczę Cię, ale: [ KLIK KLIK KLIK ]
#16: Buttering Trio (Kwartał)
Buttering Trio ze swoim brzmieniem wychodzą poza triphopowe ramy. To znów przede wszystkim melancholia, ale przyprawiona już nieco żwawszymi rytmami. Pulsujący bas, downtempowe partie klawiszowe i saksowonowe oraz spokojny, balladowy wokal.
Widząc cytat, nie powinien Cię już dziwić fakt, że odsyłam do innego tekstu, więc… [ KLIK KLIK KLIK ]
#17: Alte Zachen (Synagoga Tempel)
W skrócie – solidne gitarowe rżnięcie. Wszystko w punkt, mega energetyczne i niezwykle ciekawe. Takie, które myślami przenosi Cię do małego klubu koło kalifornijskiej plaży. Ale bardziej jak The Ventures niż grzecznych Beach Boysów.
Nie zgadniesz co teraz napiszę… [ KLIK KLIK KLIK ]
#18: Midnite Session (Alchemia)
Midnite Session to festiwalowa tradycja afterów na zakończenie każdego dnia koncertowego. O północy w podziemiach Alchemii, w oparach alkoholu i dymu, na scenie pojawiają się muzycy z różnych zespołów, by w zupełnie nieformalnych okolicznościach wspólnie poimprowizować.
Słyszałem o tych imprezach dużo, ale nigdy nie udało mi się na nie trafić. Gdy w festiwalowym rozkładzie jazdy zobaczyłem, że tego dnia scenę dzielić mają Alte Zachen i Kutiman, wiedziałem że następnego dnia będę chodził niewyspany.
Chcąc poznać dalszy bieg wydarzeń… [ KLIK KLIK KLIK ] Zachęcam. Bo ładne zdjęcia tam zrobiłem. Chyba.
#19: Garden City Movement (Kwartał)
Ciężko ich jednoznacznie zaklasyfikować muzycznie i to czyni ich projekt najpiękniejszym. Wikipedia kategoryzuje ich jako elektroniczny indie pop (dafuq?), choć w sklepie z płytami równie dobrze można by ich umieścić w kracie z nowymi bitami. Ale po co przyczepiać łatki, skoro muzyka powinna się bronić sama?
Zestawiając ich z depresyjnym Orim oraz melancholijnym Buttering Trio, brzmienie Garden City Movement ma zdecydowanie największy potencjał taneczny. I tak też było.
Skoro napracowałem się wcześniej, to teraz: [ KLIK KLIK KLIK ]
#20: Kutiman Orchestra (Synagoga Tempel)
Dla mnie był to najważniejszy koncert tegorocznej edycji. Sprawiał, że wszystko inne w programie festiwalu było tylko miłym dodatkiem.
Bardzo obszerną fotorelację z tego wieczoru znajdziesz tu: [ KLIK KLIK KLIK ]
#21: Bemet (Alchemia)
Występ Bemetu był fantastycznym podsumowaniem tegorocznego programu Off z kilku powodów.
Oboje przecież wiemy, że wcześniej relacji z tego koncertu nie czytałeś, więc nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia ponownie odsyłając Cię do dedykowanego tekstu: [ KLIK KLIK KLIK ]
#22: Ratatat (Błonia)
Coke Live Music Festival zajmował przez wiele lat ważne miejsce na koncertowej mapie Krakowa. Dzięki niemu miałem szansę zobaczyć na żywo Commona, Lupe Fiasco, Florence & The Machine, Wu-Tang, The Prodigy czy The Roots. Tegorocznej próbie reaktywacji festiwalu (już bez sponsora tytularnego) przyglądałem się z ciekawością. I zdecydowałem się wziąć w nim udział.
Pierwszego dnia w rozkładzie jazdy interesowały mnie tylko dwie pozycje — Taco Hemingway i Ratatat. Z racji tego, że organizatorzy postanowili rozpocząć festiwal w środku tygodnia (czwartek) i w skutek dużego wdrożenia w firmie Taco musiałem odpuścić. Trochę żałuję, bo był to jeszcze czas, gdy panem z Warszawy żywo się interesowałem. Potem już się trochę przejadł. A na koncercie ponoć było nudnawo.
Dzięki luzom w rozkładzie jazdy miałem szansę trochę się porozglądać po miasteczku festiwalowym.
Tegoroczna edycja krakowskiego festiwalu — pierwsza bez sponsora tytularnego — była dużo skromniejsza od poprzednich. Sygnowane przez Coca-Colę zajmowały duża powierzchnię lotniska w Czyżynach. Poza ogromną sceną plenerową, mniejszą umieszczoną w namiocie oraz strefą jedzeniową dostępnych było kilka dodatkowych atrakcji, takich jak scena Burna (z didżejskimi setami) przekształcona w późniejszych latach w namiot silent disco, mini boisko piłkarskie, namioty organizacji pozarządowych czy strefa zakupowa, gdzie można było ogarnąć jakieś płyty czy tiszerty.
Wioska Live Music Festivalu składała się z dwóch namiotów koncertowych, strefy żarcia oraz małe hali wystawienniczej Mocaka.
Wniosek był jeden — przez 3/4 dnia na terenie było praktycznie pusto. Na jednym z koncertów pan na zdjęciu poniżej zajechał na swoim rowerku pod samą scenę głównego namiotu i zawrócił bez zsiadania. True story.
Najjaśniejszym punktem dnia okazał się Ratatat. W przenośni i dosłownie. Dwóch gości o aparycji członków heavy metalowego lub przynajmniej indie rockowego zespołu zrobiło elektroniczną rozpierduchę.
Wyposażeni w klawisze, perkusję, sampler i gitary, bez pomocy osób trzecich zagrali ponad godzinny set naszpikowany największymi hitami. Wszystko przyprawione zostało świetną oprawą laserową, które cięły powietrze jak szalone, tworząc niesamowite wizualizacje na sklepieniu namiotu. Chciałbym zobaczyć jakiś zapis wideo z drona z tego koncertu, bo na pewno widok byłby wyjątkowy. Szanuję. Z chęcią zobaczę ponownie.
Ale po pierwszym dniu festiwalu wróciłem z jednym wnioskiem. Live Music Festival bez Coke jest jak Jacksons Five bez Michaela.
#23: Rasmentalism (Błonia)
Otwarcie drugiego dnia Live Music Festivalu.
Jestem fanem Rasa i Menta od ich debiutanckiego nielegala „Dobra muzyka, ładne życie”. Bardzo ucieszył mnie fakt, że swój pierwszy legal (doskonałe „Za młodzi na Heroda”) wydali w Asfalcie. Bo od tego czasu zaczęło się w ich karierze dziać zdecydowanie lepiej — sporo zagranych koncertów, występ w trójkowym Studio Agnieszki Osieckiej oraz na największych polskich festiwalach. Tegoroczne „Wyszli coś zjeść” mocne momenty ma, ale nie sięgam po nią jakoś wyjątkowo często i w podsumowaniu 2k15 raczej się nie znajdzie.
Jak już ostatnio wspomniałem — mam sporą miłość dla instrumentów dętych. Dlatego cieszy, że na LMF wystąpili w towarzystwie trzyosobowej sekcji dętej. Wprowadziło to sporo kolorytu i znacznie podkręciło brzmienie numerów. Zagrali najważniejsze w swojej karierze numery. I było bardzo spoko.
#24: MØ (Błonia)
Nie mam pojęcia jak wymawiać jej nazwy. A żeby posłuchać jej twórczości, najpierw muszę wygooglać M0 (M‑zero), skopiować poprawnie nazwę z symbol i dopiero wyszukać artystki w katalogu Spotify.
Tak czy inaczej — bardzo, bardzo dobre show. To co zwróciło moją uwagę to krystalicznie czysty głos Karen. Zero fałszu czy zadyszki, wszystko w punkt. Dodając do tego jej gibkość i kocie, taneczne ruchy całość składała się w bardzo przyjemną dźwiękowo i wizualnie całość.
#25: Future Islands (Błonia)
Nie znałem zupełnie. Poszedłem z ciekawości, dzięki rekomendacji spotkanych znajomych. I nie zawiodłem się.
Solidne synthpopowe granie z niezwykle charyzmatycznym wokalistą. Bo Samuel T. Herring był dla mnie objawieniem tego festiwalu. Człowiek z bardzo męskim głosem o charakterystycznej niskiej barwie potrafi w melodyjny refren wrzucić… growl. W trakcie koncertu jest dla siebie bezwzględny — z impetem rzuca się na scenę, strzela sobie solidne liście, a refreny śpiewa tańcząc… kozaka.
Będę śledził dalsze poczynania, bo gdybym znał wcześniej, to spokojnie ich „Singles” mogło znaleźć się w podsumowaniu muzyki na świecie w 2k14. Gdyby takie wówczas powstało.
#26: Kendrick Lamar (Błonia)
W 2013, chwilę po wydaniu „good kid, m.A.A.d city” miałem zamiar jechać na Kempa tylko dla jego koncertu.
Niestety „To pimp a butterfly” — mimo wielu pochlebnych opinii i zapewne wielu pierwszych miejsc w muzycznych podsumowaniach 2015 — poza świetnym singlowym „I” zupełnie do mnie nie trafia. I szczerze przyznam, że fajnie było zobaczyć Kendriczka na żywo, ale nie powiem żeby jego koncert wywołał u mnie jakieś dreszcze emocji czy gęsią skórkę.
Ogromne wizualizacje w postaci ujęć Compton, dobra oprawa świetlna i dobre aranże wykonywane przez kilkuosobowy zespół zrobiły swoją robotę. Fajnie było usłyszeć na żywo „Swimming pools”, „Bitch don’t kill my vibe” czy „I” (przy którym nawet chwilę potańczyłem). Ale nie jestem przekonany czy wybrałbym się ponownie na jego koncert, nawet gdybym miał go na miejscu.
Wpadnij tu jutro. Poza podsumowaniem pozostałych 11 koncertów wybierać będę top5 oraz planować 2k16. Widzimy się?