Wspomniałem ostatnio, że w 2015 postanowiłem zmierzyć się z koncertowym wyzwaniem z bucket listy. Numer 51: Zaliczyć w ciągu 12 miesięcy ilość koncertów równą swojemu wiekowi.
I o realizacji tego planu chciałbym Wam w najbliższych dniach opowiedzieć.
Ustalmy coś na początku
Wśród Was z pewnością są tacy, dla których nie brzmi to jak wyzwanie niezwykłe. Mam kumpla, który te trzydzieści-kilka sztuk ogarnia w kwartał (pozdro Wąski!). Ale wiem, że części z Was zobaczenie tych kilkunastu koncertów w skali roku wydaje się nierealne. Miewałem lata tłuste, ale w ostatnim czasie zaczęły dominować te chudsze. I żeby się trochę odmulić, postanowiłem zaliczyć przynajmniej 32 sztuki w tym roku.
I choć nie było łatwo — udało się. Z zakładką, bo w sumie zobaczyłem 37 koncertów.
Część z nich relacjonowałem na bieżąco, część z półrocznym opóźnieniem. Niestety część z nich (w zasadzie te najważniejsze) komentarza nie doczekały się nigdy. I trochę spróbuje to tu nadrobić.
Dzielę na trzy części. Bo choć częściowo odsyłam do innych tekstów tu na blogu, to i tak nie wierzę, że ktokolwiek by dobrnął do końca, gdyby zestawić to wszystko w jednym poście.
#1: Miuosh na WOŚP (Bonarka)
Całe życie śmiałem się z koncertów organizowanych w tego typu miejscach. Postanowiłem jednak sprawdzić jak wypadnie to na żywo, do końca mając nadzieję, że organizatorzy rozstawią jakąś scenę przed gmachem galerii.
Jeśli chcecie dowiedzieć się jak było, idźcie sobie sprawdzić dedykowany wpis.
#2: FORS (Pracownia pod Baranami)
Jeśli uznamy bonarkowy występ Miuosha w ramach Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy za mój koncertowy falstart, to bazując na zaliczonym kilka dni później występie FORS w Pracowni pod Baranami życzyłbym sobie by 2015 przepełniony był takimi właśnie wydarzeniami.
Tak było. Podsumowanie tego wieczoru zebrałem w kilku akapitach przy okazji muzycznego podsumowania stycznia.
#3: The Black Opera (Kwadrat)
Szedłem na to wydarzenie totalnie bez żadnych oczekiwań. Odsłuch kilku numerów na YT czy Spotify uspokoił, że będę miał raczej do czynienia z ciekawym hiphopowym zjawiskiem z amerykańskiego undergroundu. Przesłuchane utwory dupy nie urwały, ale zaciekawiły. Decyzję o zakupie biletu pomogła mi podjąć jego cena. 20 złotych za bilet na kilkuosobowy skład z US&A brzmiało jak żart.
Na miejscu okazało się, że najwidoczniej wielu Krakusów również odebrało to jako dowcip, bo w kulminacyjnych momentach na parkiecie klubu Kwadrat było może z 50 osób.
Pomijając supporty, to był bardzo udany wieczór. Występ podzielony był na solowe sety — najpierw Obie Iyoha, potem Magestik Legent, Jamall Bufford, set producencki 14KT — oraz finał w postaci wspólnego materiału. Solowo każdy z nich prezentował zupełnie inny styl i nie ukrywam, że najbardziej przypadł mi do gusty materiał Magestik Legenda. Dużym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że Bufford (czyli Buff1) jest członkiem Athletic Mic League — grupy, którą jarałem się kilka lat temu (fakt ten spowodował, że The Black Opera stała się trochę mniej anonimowa). Od pojawienia się na scenie Obie’go do samego końca przyciągali pod scenę kolejne osoby, walcząc o uwagę każdego z obecnych w klubie. Udało się to całkiem nieźle, bo na finałowym secie publika reagowała już całkiem żywiołowo.
Jako The Black Opera robią niezłe show. Trochę przebieranek, masek i układów tanecznych. Ale przede wszystkim ogromna energia, którą zarażali wszystkich wokół. Nie będę wymieniał najmocniejszych momentów wieczoru, bo najzwyczajniej w świecie nie ogarniam ich materiału tak dobrze, ale na koniec mogę wystawić mocne 5 w sześciostopniowej skali.
Po koncercie wyszli do ludzi. Można było przybić piątki, zrobić fotę, wziąć autograf, zamienić dwa słowa oraz kupić jakieś nagrania. Nabyłem dwupłytowy LP “Golden hour” 14KTa jako pierwszy dzięki czemu dorzucił mi jeszcze siedmiocalowy singiel z utworem “Donut 4 Dilla”. Biorąc pod uwagę, że koncert odbył się w urodziny Jay Dee, był to całkiem fajny dodatek.
#4: Hornweek (Akademia Muzyczna)
Uwielbiam dęciaki.W zasadzie to materiał na dłuższy tekst, zawsze ciągnęło mnie do zespołów, które w swoim składzie miały sekcję dętą. Dlatego obok darmowego koncertu finałowego Hornweeku nie mogłem przejść obojętnie.
Studencki festiwal waltorniowy organizowany jest od kilku lat w Niemczech. Ma na celu wspólne granie, warsztatowanie i koncertowanie studentów oraz wykładowców tego instrumentu z różnych krajów. W marcu miała miejsce pierwsza polska edycja, a jej organizatorem była krakowska Akademia Muzyczna.
W programie koncertu finałowego znalazła się muzyka filmowa, m.in. ze
Star Treka, Dnia Niepodległości, Bonda czy Piratów z Karaibów. W opracowaniu na zespoły waltorniowe liczące 12–24 waltornistów i perkusję. I powiem Wam na serio, że był to sztos.
#5: Dwa Sławy (Żaczek)
To był zdecydowanie rok Sławiaków. O tym zapewne w muzycznym podsumowaniu 2k15, ale w związku z tym, że chłopaki przewiną się tu jeszcze, to pewne wprowadzenie zrobić muszę.
Z początkiem roku pojawił się piąty w dorobku i drugi legalny album — “Ludzie sztosy”. I małolaty zwariowały.
W lutym miałem okazję przetestować nowy materiał na żywo. Po raz pierwszy w tym roku. Ale nie ostatni. Okoliczności tego koncertu były wyjątkowe, bo scenę dzielili ze Słoniem i Mikserem grającymi Demonologię 2. Taki dobór wykonawców mocno podzielił publikę na tych co przyszli dla Sławów i tych co przyszli na Słonia, tworząc przy okazji mieszankę specyficzną.
„Ludzie sztosy” na żywo to prawdziwa miazga. Ale w trakcie tego koncertu poza nowym materiałem można było usłyszeć też trochę wcześniejszego materiału. W związku z czym już na początku zaznaczę, że ta właśnie sztuka przypadła mi do gustu najbardziej.
#6: Looptroop Rockers (Fabryka)
To był mój drugi koncert szalonych Szwedów.
Sącząc piwko przed koncertem rozmawialiśmy ze znajomym, z którym byliśmy na ich koncercie kilka lat wcześniej w tym samym miejscu. Próbowaliśmy sobie przypomnieć dlaczego nie jesteśmy w stanie powiedzieć niczego z tamtego wieczoru. Jakbyśmy wyparli go z pamięci.
I gdy zaczął się koncert, wszystko sobie przypomnieliśmy. Tak samo jak wtedy, również tego wieczoru nagłośnienia praktycznie nie było.
Jedyne co było słychać, to pierdzący bas wywracający flaki do góry nogami. Raperzy byli całkiem dobrze nagłośnieni, ale co mi po tym, jeśli utwory rozpoznawałem dopiero w ich połowie? 2/3 koncertu zajęło mi znalezienie lokalizacji, w której słychać było nieco lepiej.
W sumie to szkoda tego wydarzenia, bo LTRP był w doskonałej formie. To był ich ostatni koncert dość długiej trasy i następnego dnia wracali do domu. W związku z czym na koniec — zamiast zejść ze sceny — zrobili listę życzeń publiczności. Zbierali zamówienia i grali wszystko jak leci. Łącznie z “Bandit Queen”, której nie grywają już ładnych parę lat.
A po koncercie wyszli do ludzi i spędzili tam całkiem sporo czasu. Można było zrobić fotę, wziąć autograf i przybić piątkę. Szanuję.
#7: Murs (Rotunda)
Komentując koncert Afu-Ry (o którym poniżej) odniosłem się w kilku słowach do występu Mursa:
Występ Afu-Ry był totalnym przeciwieństwem koncertu Mursa z lutego tego roku. Reprezentant Kalifornii pokazał wtedy wszystko co najlepsze. Formę, styl, kontakt z publiką i dobre patenty na jej rozgrzanie (niekoniecznie te w stylu „HAŁAS”).
W trakcie koncertu schodził do ludzi i grał między nimi. Po koncercie był świeży, uśmiechnięty, komunikatywny, chętny do przybijania piątek, autografów i głupich fot.
Doskonale poprowadzone show. Szkoda tylko, że zagrany dla kameralnego grona. Bo zobaczyło to jakieś pół setki ludzi.
Nie ogarniam cię czasem, Krakowie.
I w zasadzie tyle w temacie podsumowania tego wieczoru. Było bardzo zacnie.
#8: Dog Eat Dog (Fabryka)
W tym roku spełniłem swoje dwa koncertowe marzenia z przeszłości. Kwietniowy Dog Eat Dog był pierwszym z nich.
Tym bardziej, że DED odwiedzało Kraków w ramach 25-lecia wydania debiutanckiego, jakże przeze mnie wielbionego, przerobionego na wszystkie strony i znanego mi w każdym najdrobniejszym muzycznym szczególe “All Boro Kings”.
Chyba nie muszę wspominać, że było to jedno z tych wydarzeń, na które bilet kupiłem w momencie, gdy trafił do sprzedaży?
Idąc na koncert spodziewałem się, że zagrają tylko i wyłącznie materiał z tejże pierwszej płyty. Okazało się oczywiście, że materiał z “All Boro Kings” był tylko główną osią koncertu, ale nie zabrakło utworów z innych płyt.
W Fabryce nie było ani jednej osoby, która trafiłaby tam przypadkiem. Miałem wrażenie, jakby cały klub przeniósł się w czasie o te 25 lat. Stworzyliśmy jedną wielką grupę kumpli, którzy szaleli przy każdym kolejnym numerze.
Fun fact #1: John Connor na “Who’s the king?” oczywiście założył swoją hokejową bluzę z orzełkiem.
Fun fact #2: gdy wjechały pierwsze takty partii saksofonu tego numeru koleś za moimi plecami autentycznie miał świeczki w oczach. Tak wielkie znaczenie miał ten koncert dla niejednego z nas.
Uszanowanko dla chłopaków, że po koncercie wyszli do ludzi. Fajnie było zbić piątki, zrobić zdjęcia, wziąć autografy i zamienić dwa słowa. Szanuję.
Aha, wróciłem do domu z wypuszczoną z okazji tej trasy czapką. Po Krakowie śmigają takie tylko dwie.
Cały koncert tu:
#9: ADA (Poli)
Byłem przekonany, że już o tym tu gdzieś kiedyś wspominałem, ale nie jestem w stanie odgrzebać na blogu. W każdym razie — kilka lat temu miałem okazję zobaczyć ciekawą bitwę fristajlową po koncercie The Pryzmats.
Najpierw na scenę wyszła dziewczyna w czarnym eleganckim kostiumiku i w towarzystwie bitboksującego kumpla zaczęła rapować. Po chwili postanowiła zmierzyć się rymotwórczo z kimkolwiek z sali, a wyzwanie przyjął jeden z Pryzmatsowych raperów. I poległ. Dziewucha ze stoickim spokojem odpierała każdy atak, swoją ripostą masakrując adwersarza. I to był sztos.
Po koncercie usłyszałem od niej, że… stała na scenie pierwszy raz. Bo za moment wyjeżdża na Erazmusa i stwierdziła, że będzie tego żałować jeśli nie spróbuje.
Kilkanaście miesięcy później w trakcie imprezy z ludźmi z poprzedniej pracy zacząłem rozmawiać z nowo poznaną dziewczyną. Zaczęliśmy rozmawiać o rapie i tak od słowa do słowa okazało się, że była własnie tą dziewczyną z koncertu Pryzmatsów. A teraz pracuje jako menadżerka projektów w firmie, z którą związany byłem przed FreshMailem. Świat jest mały.
W każdym razie — jak już ostatnio wspomniałem — organizując tegoroczną imprezę urodzinową miałem w planach koncert Polskiego Karate. A przed nimi wystąpić miała właśnie ADA.
Karatecy nie zagrali i tak support stał się jedynym rapowanym wydarzeniem tego wieczoru. Set był krótki (chyba z pół godziny), ale treściwy. I z późniejszych rozmów wynika, że przysporzył Adzie kilku nowych fanów. A ja za ten koncert jestem serdecznie wdzięczny. O.
#10: Dwa Sławy (Kwadrat)
Sławianie po raz drugi.
Tym razem w ramach studenckiej imprezy, bo na zakończenie wyborów najmilszej studentki Uniwersytetu Ekonomicznego.
Ale ten koncert był bardzo ciekawą obserwacją. Od wydania “Ludzi Sztosów” minęły już ponad cztery miesiące i mogłem przekonać się na własne oczy, że ludzie oszaleli na punkcie Sławków. Zdarzyło mi się widzieć dobrą publikę na ich koncertach w Krakowie, ale to był istny szał.
Bo to był dobry rok dla Rado- i Jaro- Sławów. Ale o tym — wkrótce.
#11: Afu-Ra (Poli)
Konkretnie – spodziewałem się zobaczyć całkiem rozsądnie zagrany koncert przez gościa, który na scenie hiphopowej jest już drugą dekadę. I usłyszeć trzy ulubione numery – pochodzący ze świetnej płyty producenckiej DJ Cama („Soulshine”) utwór „Voodoo child”, nagrany razem z Gentlemanem „Why cry?” oraz największy jego hit „Defeat”.
No i co?
No i gówno.
Dlaczego “gówno” sprawdzić możesz w dedykowanym wpisie poświęconym temu wieczorowi. Więc idź sobie tam i sprawdź: [ KLIK KLIK KLIK ].
Zrób to koniecznie, jeśli chcesz zrozumieć załączony poniżej fragment koncertu.
#12: Limp Bizkit (Hala Wisły)
A to druga sztuka z tego roku, która — obok Dog Eat Doga — była spełnieniem moich szczeniackich marzeń.
I choć był to jeden z najlepszych koncertów tego roku — nie ma co się zbytnio rozpisywać. Dostałem dokładnie to, po co poszedłem.
Fajny support w wykonaniu chłopaków z HOPE (cieszy ich wysoka pozycja w tegorocznej edycji Must Be The Music — nie oglądałem, ale na pewno powinno im to przysporzyć trochę nowych fanów). Występ trochę krótki, ale bardzo solidny i mocno rozgrzewający publikę.
I hasztagiem KRÓTKO mógłbym opisać cały wieczór. Bo Limp Bizkit zagrało set składający się z trzynastu numerów, zamykając cały temat po niecałych 90 minutach. Ale poza długością koncertu nie mam nic do zarzucenia. Dostałem wszystko czego chciałem — “Nookie”, “My Way”, “Rollin’ ”, “Break Stuff” i kilka innych sztosów.
Trochę smutek, że nie było szansy spotkać ich nigdzie po koncercie, ale to już ten format gwiazdy, który ciężko spotkać na stoisku z koszulkami. Tym bardziej jeśli tegoż stoiska nie ma. I tu również spory zawód, bo miałem ochotę wrócić z jakąś czapką albo tiszertem.