To miał być kolejny post, w którym narzekam, że publikuję codziennie kontent na jednym z czterech blogów. Że do tej pory powstało ponad 220 tekstów. I że zostało niecałe 150 dni. I że jest mi z tego powodu ciężko.
Ale dziś będzie zupełnie inaczej.
Bo zainspirował mnie do tego pewien bloger. Który wymiękł.
Troyanna pożegnanie z internetem
Maćka odkryłem chwilę po tym jak zaczął pisać. Zaglądałem raz na jakiś czas. Nie byłem szczególnym fanem. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że… być może nawet mu trochę zazdrościłem.
Zainteresowania mieliśmy bardzo podobne. Każdy z nas pisał o muzyce, filmie, nowych technologiach czy swoich życiowych przygodach. Ale jemu blogowanie szło… jakoś lepiej. Dużo komentarzy, dziesiątki lajków i generalnie dużo większa społeczność. Piąteczki zbijane z czołówką blogerów, dary losu, no i… współprace reklamowe.
Kilka dni temu trafiłem na jego tekst, w którym po niemal czterech latach blogowania oznajmił, że zawiesza działalność. Przyznaje w nim, że choć blogowanie zmieniło jego życie, to… jest zmęczony.
Potwornie wycieńczony. Napisałem masę tekstów, których nie opublikowałem, jeszcze więcej pomysłów mam zanotowanych. Chciałem nawet zacząć pisać na poważniejsze tematy, zmieniać świat na lepsze. Co z tego. Sam fakt ich pisania mnie cieszył, ale nie opublikowałem ich, bo nie chciałem widzieć, że przeczytało go ledwie kilkadziesiąt osób. Im lepiej pisałem, tym mniej osób się tym interesowało. Smutek, zmęczenie, zrezygnowanie. Odechciało mi się w końcu nawet pisać regularnie.
Postanowiłem wyjść do ludzi, po pracy, w weekendy, odkryć życie na nowo. Nie patrzeć na drzewa z kawiarni przy komputerze, a z książką na ławce w parku. Zamiast spinać się nad kolejną publikacją – spędzić pół weekendu w Miejscu Chwila oglądając mecze Mistrzostw Europy. Nie odpalać komputera przez 48 godzin…
Leniwiec
W życiu próbowałem wielu rzeczy. Większość z nich mi nie wyszła.
Przez trzy pierwsze lata podstawówki uczęszczałem równolegle do szkoły muzycznej, gdzie uczyłem się gry na fortepianie. Rzuciłem to. Bo mi się nie podobało. Dziś jedyne co mi zostało to umiejętność zagrania poniższej wprawki.
Nie do końca rozumiem jakim cudem prawie 300 osób zdecydowało się to obejrzeć. Ani tym bardziej, że poniższa wersja ma trzy razy więcej odtworzeń…
Po szkole muzycznej i klawiszach przyszedł czas na gitarę i ognisko muzyczne przy domu kultury. Przez pierwsze trzy lekcje katowaliśmy Dom wschodzącego słońca. I choć znów rzuciłem to po dwóch latach (bo mi się nie podobało), utwór ten został ze mną po dzień dzisiejszy, obok podstawowego riffu Smells like teen spirit i kilku piosenek Dżemu.
Pierwszą stronę internetową zrobiłem w okolicach ’99. Z czasem doszedłem do całkiem niezłej wprawy w cięciu layoutów na tabelkach. Zdarzyło mi się nawet wygrać ze dwa konkursy informatyczne. A potem przyszedł czas CSSów i nagle przestałem się garnąć do kodowania.
Żeglarstwo, granie imprez, kręcenie wideo.
Schemat zawsze był ten sam.
Faza początkowej zajawki mijała, gdy okazywało się, że podnoszenie umiejętności w danej dziedzinie wymaga… żmudnego trenowania…
Nie narzekam. Coś tam w życiu się udało.
Ale wielokrotnie przy podejmowaniu decyzji love it or leave it alone brakowało mi determinacji.
Bloggers gonna blog
Dotychczas na tutejszym blogu zaliczyłem dwa duże kamienie milowe.
Pierwszy nastąpił całkiem przypadkowo, gdy bez większego przygotowania popełniłem tekst o tagowaniu na fejsie. Dziwnym trafem fraza ta okazała się dość popularnym zapytaniem w wyszukiwarkach i do dnia dzisiejszego ten jeden tekst (spośród wszytkich 330) wygenerował ponad 10% wszystkich odsłon na tym blogu…
Drugim ważnym punktem był dla mnie tekst o dopalaczach. Bo nie dość, że zbliżył się do zawrotnej liczby 200 lajków, to wygenerował kilka dyskusji w mediach społecznościowych.
W związku z tym, że w 2015 postanowiłem trochę bardziej przyłożyć się do blogowania, na liście celów na rok bieżący wpisałem:
- Dowieźć projekt #1Dziennie
- Pojechać na Blog Forum Gdańsk
- Zrealizować projekt wideo
- Zostać dostrzeżonym
Przedwczoraj wysłałem zgłoszenie na BFG. Projekt wideo utknął w martwym punkcie, ale nadal mam wiarę, że w najbliższych tygodniach uda nam się go domknąć i ujrzy światło dzienne. Zaproszenie do radia, które dostałem ostatnio, przyjąłem z wypiekami na twarzy i nieśmiało odhaczam punkt czwarty licząc po cichu, że któryś z moich tekstów spodoba Wam się na tyle, że zaczniecie go udostępniać masowo i uruchamiając wiralową karuzelę.
Punkt pierwszy sprowadza się do tego, że codziennie muszę wrzucić jeden tekst na któregoś z czterech blogów.
Tak, MUSZĘ.
Zapytasz dlaczego?
Bo przyjąłem taki cel na okrągły rok. Bo we wcześniejszych działaniach brakowało mi konsekwencji. I będzie to najdłużej trwające wyzwanie, które uda mi się zrealizować.
I mam mocną determinację i wiarę, że się to UDA.
Statystyki i kłamstwa
Uruchomiony miesiąc temu newsletter zasubskrybowało 30 osób. Poniedziałkowe sztosy sprawdziło 18 osób. A do ostatniej piąteczkowej Piąteczki, czyli od pewnego czasu najbardziej rozpoznawalnego cyklu na tym blogu — 33.
Regularnie na tego bloga zagląda kilkanaście osób. Większość z Was znam osobiście, a różnica między “fanami” mojego fanpejdża a znajomymi na fejsie jest na prawdę niewielka.
A wiecie dlaczego mimo wszystko wierzę, że to wszystko ma sens? Bo mam w dupie statystyki.
Bo choć bezwzględne liczby są bezwzględne, to z rozmów z Wami wynika, że tu zaglądacie. Rozmawiam z nowym kolegą w pracy i słyszę: “moja żona czyta Twojego bloga”. Idę na spotkanie branży IT i w rozmowie pada: “kojarzę Cię z blogosfery”… Każdorazowo w takiej sytuacji się czerwienię i jest mi niezwykle miło.
Bo gdyby te wszystkie cyferki miały dla mnie jakieś znaczenie, to bym to dawno już rzucił w kąt.
A przecież… zawsze chodziło o to, żeby pisać.
Więc mając wszystko w nosie — idę po złoto! A Wy razem ze mną.