Poniższe refleksje są miksem różnych przemyśleń z ostatnich miesięcy.
Część naszła mnie, gdy kilka tygodni temu wraz z grupą przyjaciół hasaliśmy o północy w jeziorze na obrzeżach jednego z dawnych miast wojewódzkich. Część jest moimi wnioskami z zażartych rodzinnych dyskusji.
Po raz kolejny napiszę: nie wiem czy kogokolwiek w ogóle to zainteresuje. Jeśli jednak, to pozdrawiam.
Powinienem…
Młodość rządzi się swoimi prawami. Pewnie dlatego kiedyś wydawało mi się, że ludzie po trzydziestce są starzy.
Patrząc na panujące wśród pokolenia moich rodziców (i wpajane mi przez wiele lat) stereotypy, ludzie w tym wieku powinni mieć już małżeński staż i odchowane co najmniej jedno dziecko oraz ciepłe posadki. Nie wspominam oczywiście o konieczności posiadania tytułu magistra. Bo studia trzeba mieć skończone dobre i koniecznie “z tytułem”!
Otóż trzydziestolatkowie czas wolny powinni spędzać przed telewizorem, oglądając TeleExpress i “M jak miłość”, w najlepszym wypadku zasypiać przy lekturze kolejnego rozdziału jakiejś książki z listy bestsellerów Empiku. Wizyty towarzyskie powinny sprowadzać się do sobotnich wystawnych kolacji, no bo jak to — zaprosić kogoś do domu i poczęstować go herbatą?! Nie wspominając już o tym, że w okolicach 23 powinno się myśleć o ciepłej pierzynie, a nie o “planach na wieczór”.
Tymczasem…
Chwila jeszcze i sam dołączę do klubu z trójką z przodu. Nie wiem, może takie moje szczęście, ale spoglądam na grono bliskich znajomych i mam wrażenie, że daleko nam do tej “dorosłości”.
Studia skończyliśmy… lub nie. Kiedyś, by posiąść odpowiednią wiedzę, trzeba było studiować. Dzisiaj wystarcza Google. Sam zresztą w pracy miałem do czynienia z nastolatkami, którzy będąc jeszcze przed maturą w trakcie rekrutacji wykazywali się większymi umiejętnościami niż kandydaci kończący studia…
Z pogonią za kwitem radzimy sobie całkiem nieźle. Jedni pracują w korporacjach lub różnego rodzaju agencjach, zajmując się copywritingiem, grafiką, programowaniem, obsługą klienta, zarządzaniem projektami i wieloma różnymi rzeczami. Inni wręcz przeciwnie — nie widzą siebie w roli trybika w maszynie i kombinują z własnymi biznesami. Projektowanie, produkcja, sprzedaż — do wyboru, do koloru. Efekt jest jeden — wiążemy koniec z końcem, odkładamy (jak się da) i jesteśmy w stanie sobie pozwolić na przyjemności mniejsze lub większe. Bo przecież chodzi o to, żeby było miło…
W związkach żyjemy mniej lub bardziej formalnych. W przypadku dzieciaków sprawa ma się różnie — jednym się zdarzyło, choć nie planowali, inni — mają, bo chcieli, a kolejni wychodzą z założenia, że tak samo jak na cannabis, whisky i ananasa, również na potomstwo jeszcze przyjdzie czas.
Choć nie mamy telewizorów, jesteśmy na bieżąco ze wszystkimi serialami na świecie… Jeżeli kiedykolwiek znajdziecie się w sytuacji, że nie będziecie wiedzieli jak rozpocząć rozmowę w nowym towarzystwie, zagajcie o ulubiony serial. Zapewniam, że mimo początkowych deklaracji “No co ty, nie oglądam!”, po chwili będziecie toczyć zażarte dyskusje na tematy związane z Breaking Bad, Weeds, Dexterem czy Game of Thrones. True story!
Kawa czy piwko po pracy jest na porządku dziennym i nie robimy z tego wielkiego wydarzenia. A po każdym weekendzie pani Łepkowskiej wystarczyłoby historii na scenariusz połowy sezonu jakiegoś serialu.
I szczerze mówiąc — tu już we własnym imieniu — czuję się szczęśliwym człowiekiem. Nie narzekam na rządzącą partię, wysokość podatków czy cenę paliwa…
Podatki płacę. Kropka. Nie interesuje mnie ich wysokość. Jak wzrosną i tak będę musiał je płacić, więc po co się denerwować? Stojąc przy dystrybutorze paliwa przeklinanie wzrostu ceny gazu o kolejne 10 groszy tej sytuacji nie zmieni — przecież i tak zatankować muszę.
Na wybory chodzę, choć mam świadomość tego, że niezależnie od tego kto będzie u władzy i tak bezpośrednio nie wpłynie to na poziom mojego życia. No, bo czym będziecie mnie próbowali przekonać? Podatkami? Moja opinia powyżej. Służbą zdrowia? Nigga, please… Jest tak źle, że w żadną obietnicę nie uwierzę (edit: przy okazji sprawdź tekst na temat moich przygód z NFZtem). Emeryturą? Hah. Zaakceptuj w końcu, że sam na nią musisz sobie zapracować, bo na tą ze strony Państwa nie ma co liczyć.
Wczoraj z Fejsika dowiedziałem się, że jestem nowoczesnym patriotą. Jeżeli kasowanie biletów czy kupowanie płyt mnie do tego kwalifikuje, to — ok, nie będę się sprzeciwiał.
Ale w kwestii wychodzenia na ulice zgadzam się ze złotą myślą pana Frasyniuka. Dziękuję, dobranoc.