fbpx
Przejdź do treści

Copyfighter

Najpierw dostałem lin­ka do wywiadu z autorem. Od zna­jomego, który z branżu­ni się już trochę wymik­sował. Potem dostałem od niego książkę. Jemu wystar­czyła na dwa dni lek­tu­ry. Mi w sum­ie też.

Nie spodziewa­j­cie się tu rzetel­nej recen­zji. Raczej kilku luźnych prze­myśleń. Ale spróbu­ję odpowiedzieć na pytanie: czy było warto? Albo i nie.

Fabuła w trzech słowach

Copy­fight­er to opowieść o branżu­ni. To his­to­ria roz­wo­ju pewnej kari­ery — od odpowiedzi na ogłosze­nie, przez etap stażowo — juniors­ki po, jak to w książce pada wielokrot­nie, “fury i lofty”.

Pochłonię­cie tej książ­ki zajęło mi 2 dni. W zasadzie tylko dlat­ego, że w między cza­sie miałem inne rzeczy do oga­r­nię­cia. Pewnie

I ciężko mi tą pozy­cję w jakikol­wiek sposób sklasyfikować.

O życiu teksty, nie przepisane z gazety”

Dla mnie w pewnym sen­sie to lit­er­atu­ra fak­tu. Grubo pon­ad osiemdziesiąt pro­cent tego co przeczy­tałem to sytu­acje, z który­mi w tej branży się zetknąłem. Oso­biś­cie lub ktoś z bliskiego kor­po-agen­cyjnego kręgo.

Nim­fo­man­ki na wyso­kich szczeblach kor­po­ra­cyjnego łańcucha pokarmowego.

Klien­ci którzy zgłasza­ją popraw­ki dla samego fak­tu zgłasza­nia poprawek.

Nad­mier­na “uprze­j­mość” ekan­tów w kon­tak­cie z klien­tem. Moż­na ją również nazwać wazeliniarstwem.

Posi­adaniem wro­ga w fir­mie jako ele­ment moty­wu­ją­cy do pra­cy i roz­wo­ju (jak nie masz wro­ga to opuszcza­sz gardę).

Junior brandy man­agerowie trak­tu­ją­cy powier­zony im (z punk­tu widzenia samej kor­po­racji śmieciowy) pro­jekt z jako najważniejszy pro­jekt świata.

Glo­ry­fikowanie włas­nego port­fo­lio pro­duk­tów przez brand man­agerów. I dyskus­je nad zbyt małą “owocowoś­cią” owocu w pro­jek­cie. Albo, że ten czarny (#000) jest zbyt mało czarny…

Koledzy współpra­cown­i­cy, których nikt z resz­ty zespołu nie potrafi zdefin­iować. Określić czym tak na prawdę się zaj­mu­ją w trak­cie dnia pra­cy i czemu tak na serio tutaj pracują.

Obi­ad­ki w trak­cie pra­cy, godzin­na prz­er­wa na faj­ka co pół godziny…

Dwu­nas­to­godzin­ny czas pracy.

I wiele, wiele innych. Bo o klasyce “to logo mogło­by być trochę więk­sze” wspom­i­nać nie będę.

 

Wiele razy w trak­cie lek­tu­ry z tyłu głowy pow­tarza­łem: “been there, seen that”.

No więc…

Czy warto?

Ta książ­ka nie jest rewolucyj­na. Nie wkła­da kija w mrowisko. Jest dobrym wprowadze­niem w terminologię.

Czy­tało mi się szy­bko i lekko. Pewnie dzię­ki duże­mu rozmi­arowi czcion­ki i małej obję­toś­ci (230 stron).

Na pewno nie jest to majster­sz­tyk, jeśli chodzi o prowadze­nie fabuły. W ostat­nich 30 stronach autor zamknął his­torię, którą spoko­jnie mógł­by obdzielić trzy razy więk­szą powierzch­nię. Trochę jak­by goniły go ter­miny wydawnicze: “szy­bko, szy­bko, kończmy bo maszyny gotowe do drukowa­nia”. I to chy­ba najwięk­szy zarzut, który mógłbym postawić.

Sama książ­ka jest szcz­era. Ale mam wraże­nie, że trafić może wyłącznie do zgorzk­ni­ałych ludzi z pewnym doświad­cze­niem w branży. Tych, którzy trochę sto­ją już na jej uboczu albo całkiem się z niej wymik­sowali. Do mnie trafiła.

Ludzie spoza jej nie zrozu­mieją. Ludzie akty­wni w reklamie, mam wraże­nie, że tez nie.