Fajnie spędzony wieczór na średniej jakości koncercie. Krótki przelot przez wydarzenia sprzed tygodnia.
Poli
Swoją sympatię do Poli (czyli dawnej Poligamii) wyrażałem tu nie raz.
Do tej pory kojarzyłem to miejsce z dobrym piwem. Albo z grupą fajnych znajomych. Albo z imprezami klubowymi, których sam tam zagrałem kilkanaście. Albo z imprezami urodzinowymi, których zorganizowałem tam kilka. Albo… z naszą ślubną sesją zdjęciową…
Jedyne koncerty jakich byłem świadkiem w Poli to te Szpilersów, Afrontów i Ady, które organizowałem przy okazji swoich imprez urodzinowych.
I gdy dowiedziałem się, że z końcem maja w tym miejscu wystąpi Afu-Ra supportowany przez Sariusa… podszedłem do tej informacji z lekką dozą nieufności połączonej z zaciekawieniem.
Ludzie
Był to kolejny (po Dog Eat Dogu) koncert wykonawcy z wieloletnim stażem, bogatym dorobkiem muzycznym i średnią wieku wśród publiki wyższą niż na standardowym koncercie hiphopowym.
Ok, może ogólnie było trochę bardziej młodzieżowo niż na DED, ale przyznać muszę, że klub wypełniony był hiphopowymi głowami po same brzegi. W trakcie koncertów pierwsze rzędy standardowo wypełnione były zombiakami wymachującymi łapami mniej lub bardziej równo z bitem. Ale obserwując scenę z tylnich rzędów otoczony byłem ludźmi, którzy nie znaleźli się tego wieczoru w tym miejscu przypadkowo. I ja to szanuję.
Lubię tego typu wydarzenia, bo to również dobre miejsce na skrzyżowanie się z dawno niewidzianymi znajomymi, wymianę kilku “co tam?”, wychylenia wspólnego piwka i umówienia się na trzy kolejne. Które wypijemy za 5 lat przy okazji kolejnego koncertu jakiejś legendy.
Koncerty
O supportującym gwiazdę wieczoru Sariusie rozpisywać się szczególnie nie będę. Do tej pory przechodziłem obok raczej obojętnie. Po tym koncercie na pewno sprawdzę go trochę dokładniej. Solidna sztuka, dobry kontakt z publiką, rzetelnie wykonana robota.
A co do Afu-Ry…
Nigdy nie byłem psychofanem. “Body of the life force” i “State of the arts” to solidne albumy, które szanuję. Ale po fascynacji nimi kilka lat temu jakoś nie wracałem do tego materiału zbyt często.
Wybierając się na ten koncert nie miałem jakichś bardzo wygórowanych oczekiwań. Konkretnie — spodziewałem się zobaczyć całkiem rozsądnie zagrany koncert przez gościa, który na scenie hiphopowej jest już drugą dekadę. I usłyszeć trzy ulubione numery — pochodzący ze świetnej płyty producenckiej DJ Cama (“Soulshine”) utwór “Voodoo child”, nagrany razem z Gentlemanem “Why cry?” oraz największy jego hit “Defeat”.
No i co?
No i gówno.
Miałem wrażenie, że przez przynajmniej połowę czasu jego aktywność sprowadzała się do jednego z najbardziej znienawidzonych przeze mnie hiphopowych patentów: ZRÓBCIE WIELKI HAŁAS.
Dla Krakowa. Dla siebie. Dla hiphopu. Dla reggae. Dla mnie. Dla mojego didżeja. Dla gościa na perkusji. Dla Krakowa. Dla Brooklynu. Dla Wu-Tangu. Dla Krakowa. Dla mnie. Dla hiphopu. Dla siebie. Dla Krakowa. Dla mnie…
Sam rap jako taki w miarę solidny, ale te “hałasy” zabiły we mnie wszelką chęć patrzenia na to wszystko.
“Why cry?” — owszem, zagrał. Podkładem była pełna wersja albumowa. Normalnie z jego zwrotką. Na której po prostu rapował równocześnie. W duecie z samym sobą. Czułem się jakbym oglądał “Jaka to melodia?”, w której zawodnik wybrał właśnie wersję z linią melodyczną. Ponoć to teraz popularne, chociaż jakoś wcześniej z tym do czynienia nie miałem.
Że “Voodoo child” nie zagrał to jeszcze mógłbym zrozumieć (bo to utwór gościnny). Ale że zabrakło “Defeat”… to tego już wytłumaczyć sobie nie potrafię.
Ale to nie wszystko…
Afu na scenę ledwo się wtoczył i tak samo ledwo się stoczył. A raczej wzleciał #IfYouKnowWhatIMean.
Po występie niby usiadł, żeby z nim przybić piątkę i wziąć autograf, ale nawiązać żadnego dialogu nie był w stanie. Rozumiem — długa droga ze Szczecina, dzień spędzony w samochodzie po pewnie nieprzespanej nocy…
Nie.
Nie rozumiem. To nie są już czasy, kiedy nawalony gość na scenie jest powodem do podśmiewywania się i radosnych opowieści później kolegom. Ten gość przyjechał do pracy. Sporo osób w klubie zapłaciło mu za tą pracę. A on — moim zdaniem — wykonał ją “po łebkach”.
Ok, jestem hejterem. Wielu osobom się pewnie to co zobaczyli spodobało. Mi nie.

Fotka z Afu robiona kalkulatorem
Występ Afu-Ry był totalnym przeciwieństwem koncertu Mursa z lutego tego roku. Reprezentant Kalifornii pokazał wtedy wszystko co najlepsze. Formę, styl, kontakt z publiką i dobre patenty na jej rozgrzanie (niekoniecznie te w stylu “HAŁAS”). W trakcie koncertu schodził do ludzi i grał między nimi. Po koncercie był świeży, uśmiechnięty, komunikatywny, chętny do przybijania piątek, autografów i głupich fot. Doskonale poprowadzone show. Szkoda tylko, że zagrany dla kameralnego grona. Bo zobaczyło to jakieś pół setki ludzi. Nie ogarniam cię czasem, Krakowie.

Z Mursem i jego didżejem (sorry ziomeczku, nie pamiętam ksywki)

Z Mursem