W związku z hucznie świętowanymi w zeszłym roku trzydziestymi urodzinami, miałem w planach muzyczne podsumowanie tego co wydarzyło się w moim życiu od ’83. Z posta — jak zwykle w moim przypadku — nic nie wyszło, a sam temat jakiś czas później Bombel sprzątnął mi sprzed nosa. I choć czytając jego listę poczułem się wywołany do tablicy, stworzenie samej listy sprawiło mi nie lada zagwozdkę. Z ostatecznego zestawienia chyba jestem zadowolony na tyle, by jego pierwszą część zaprezentować dziś, czyli równo na miesiąc przed kolejnymi urodzinami.
Biorąc pod uwagę fakt, że przez pierwszą dekadę swojego życia słuchałem głównie Fasolek i Akademii Pana Kleksa, lista ta zawiera płyty, które pojawiły się w moim życiu dopiero kilka / kilkanaście lat później. Każda z nich odegrała jednak spore znaczenie, stąd też ich obecność tu.
1983:Herbie Hancock — Future Shock
Zawsze lubiłem Herbiego za jego różnorodność, poszukiwanie własnego brzmienia, eksperymentowanie z różnymi dźwiękami i sięganie po nietypowe rozwiązania. Jednym z nich było zaproszenie Grandmaster DST do udziału w “Rock it”. W ten sposób po raz pierwszy powstał numer, w którym gramofon został wykorzystany jako instrument. I ja to szanuję.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
1984: Bob Marley — Legend
Bob i reggae odegrały spore znaczenie w mojej muzycznej ewolucji. W tym kierunku skręciłem po burzliwych latach fascynacji punk rockiem. Rootsowe reggae było nieco za wolne, więc dosyć szybko zacząłem sięgać po wiele żywsze nagrania rocksteady i ska. Od rytmicznego kiwania głową przy jamajskich brzmień dość blisko było już do hiphopowych łamaczy karku.
Jednak to właśnie „Legend” wiele lat później uruchomiło pewien proces „poszukiwania”, który trwa do dziś. I wciąż lubię do niego wracać.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
1985: Dżem — Dzień w którym pękło niebo
Jaka jest Twoja reakcja, gdy słyszysz: Dżem?
Ogniskowe szlagiery (“Whisky”, “Cegła”) skutecznie spozycjonowały zespół ze Śląska pośród najbardziej znienawidzonych polskich bandów. Moim zdaniem — niesprawiedliwie. Często wracam do ich koncertowych nagrań, zwłaszcza do prześwietnego “Dżemu w Operze”. Kilka tygodni temu trafiłem na TVP Kultura na retransmisję ich wspólnego występu z Nalepą. Ależ to było!
1986: Whodini — Back In Black
Czy jest to świetny album? Nie.
Czy Whodini jest moim ulubioną grupą z początków rapu? Nie
Więc co do cholery to tu robi?
Gdzieś w okolicach 2004 wygrzebałem ten krążek z kraty z winylami w komisie mieszczącego się wówczas na krakowskim rynku Music Cornera (ciekawostka: obecnie w tym miejscu znajdują się biura Google’a).
Był to pierwszy kupiony przeze mnie winyl i tak na prawdę od tego zaczęło się z początku nieco chaotyczne, a z czasem bardziej świadome budowanie płytoteki. Nie mam największej, najcenniejszej i najsmakowitszej kolekcji świata. Ale z większość z płyt trafiła na półkę z jakiegoś powodu, związana jest z jakąś historią i szczerze mówiąc ciężko jest mi się z czymkolwiek rozstawać.
[sprawdź: YouTube]
1987: Guns’n’Roses — Appetite for destruction
Krążek do którego dotarłem 3–4 lata później. Stylówka z pierwszych lat podstawówki to koszule flanelowe, przypinki, naszywki, czerwona bandana na głowie… I w zasadzie, po okresie fascynacji Fasolkami czy New Kids On The Block to tak na prawdę początki świadomego konsumowania muzyki. Szukanie własnych ścieżek wbrew standardom wyznaczanym przez otoczenie.
I choć przez wiele lat większą sympatią darzyłem Use Your Illusion, to właśnie do A4D obecnie wracam najczęściej.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
1988: Dire Straits — Money for Nothing
Knopfler przez wiele lat wydawał mi się zupełnie bezbarwnym artystą.
Epickie gitarowe solówki połączone z bluesowym rytmem i mało charyzmatycznym, ale mimo wszystko charakterystycznym wokalem zrozumiałem chyba dopiero gdzieś pod koniec liceum.
[sprawdź: YouTube]
1989: De La Soul — 3 Feet And Rising
Początki brzmienia w rapie. Surowe i nieco kwadratowe bity budowane głównie w oparciu o maszynę perkusyjną coraz odważniej zaczęły być wypierane przez samplowane funkowe i jazzowe pętle. Usłyszenie ich na żywo w 2011 na Warsaw Challenge było dla mnie pozycją obowiązkową, mimo że sam koncert oceniam jako wyłącznie “poprawny” (żałuję natomiast, że nie zostałem dzień dłużej by zobaczyć na żywo — ponoć genialny — występ Hocus Pocus).
[sprawdź: YouTube]
1990: A Tribe Called Quest — People’s Instinctive Travels and the Paths of Rhythm
Brzmienie Tribe’ów było dla mnie esencją tego, czego szukałem w rapie. Jazzowe sample zaaranżowane w niesamowicie plastyczny sposób. Tutaj nie ma już mowy o wałkowanej przez cały numer jednej pętli. Mimo że zbudowane wokół jednego tematu lub sampla, tworzą bardzo zróżnicowane kompozycje. A płynność z jaką Q‑Tip pływa po tych nagraniach sprawia, że wczesne płyty ATCQ są moimi ulubionymi nagraniami w jego karierze.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
1991: Nirvana — Nevermind
Podstawówkę zaczynałem w czasach ustrojowej transformacji i początków różnych biznesów, a wśród nich między innymi lokalnej telewizji kablowej. Z automatu trzema ulubionymi stacjami stały się Cartoon Network, Extreme Channel oraz MTV. Axl Rose i reszta G’n’R z czasem zaczęła ustępować miejsca bardziej zbuntowanym indywiduuom, z Cobainem na czele. I choć okres fascynacji nastąpił jakieś 3–4 lata później, emitowany na MTV “Smells like teen spirit” zasiał ziarnko.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
1992: Rage Against The Machine — Rage Against The Machine
O mojej fascynacji RATMem pisałem już przy okazji posta na temat epickich koncertów.
Ich odkrycie sprawiło, że dalsze muzyczne eksploracje potoczyły się dwutorowo. Z jednej strony słuchałem coraz więcej ciężkich gitar. Z drugiej — coraz bardziej przychylnie patrzyłem w stronę rapowej sceny. W zasadzie w zestawieniu najważniejszych płyt w moim życiu powinno znaleźć się wydane 4 lata później “Evil Empire”, ale ustąpić miejsca musiał równie ważnej płycie, a Rage’ów tu po prostu zabraknąć nie mogło.
[sprawdź: Spotify | YouTube]
——-