fbpx
Przejdź do treści

83 til infinity, czyli ponad 30 płyt minęło (cz.2)

Pier­wsza część doczekała się swo­jej pub­likacji rok po pow­sta­niu pomysłu na to pod­sumowanie. Drugą część pub­liku­ję równo rok później. Chy­ba rozu­miecie, że na kon­tynu­ację raczej nie macie co liczyć za szybko?

W drugiej dekadzie sporą eduka­cyjną rolę ode­grało MTV i Viva Zwei. Rap, swing, rock, elek­tron­i­ka… czyli stan­dar­d­owo — różnorodnie.

Swo­ją drogą — po roku prz­er­wy wracam z klubową imprezą urodzi­nową. Zachę­cam do śledzenia wydarzenia, bo jeśli uda się zre­al­i­zować plan, to (znowu) będzie legendarnie.

1993: A Tribe Called Quest — Midnight Marauders

Charyz­maty­czni mcs z niepo­dra­bi­al­nym stylem na bitach opar­tych o jaz­zowe sam­ple. To brzmie­nie ATCQ uksz­tał­towało moje hiphopowe gus­ta na wiele kole­jnych lat. Było kwin­tes­encją tego czego szukałem w tym gatunku. A “Mid­night Maraud­ers”, zaw­ier­a­ją­ca takie numery jak “Award Tour”, “Elec­tric Relax­ation” czy “Oh My God”, jest zde­cy­dowanie moim ulu­bionym albumem.

[sprawdź: Spo­ti­fy | YouTube]

Muszę też wspom­nieć o Souls of Mis­chief i ich “93 ‚til infin­i­ty”, bo z tego albu­mu / utworu zacz­erp­nąłem moje “83 w nieskońc­zoność”. O ich ist­nie­niu dowiedzi­ałem się praw­ie 10 lat później, za sprawą snow­boar­d­owej mar­ki Forum i jej fil­mu “True life” (z niezwykła ścieżką dźwiękową).

1994: Beastie Boys — Ill Communication

Kase­ta z tym mate­ri­ałem trafiła w moje łapy gdzieś w okoli­cach piątej lub szóstej klasy pod­stawów­ki (czyli trochę później niż w ‚94). Za sprawą Rage Against The Machine i Dog Eat Doga wychodz­iłem po mału z grunge’owo — rock­owych kli­matów i zacząłem skrę­cać w kierunku crossoverowych kapel.

W 60-ciu min­u­tach upch­nęli tu niesamowicie różnorodne brzmienia. Punkowe “Tough Guy” czy „Heart attack man”, rapcore’owe „Sab­o­tage” zestaw­ione z funkowy­mi „Root down” i „Sure shot” poprzeci­nane świet­ny­mi instru­men­tal­ny­mi ścieżka­mi niosły ze sobą potężny ładunek emocjonalny.

I choć rapowych artys­tów omi­jałem jeszcze sze­rokim łukiem, to chy­ba właśnie dzię­ki ten albu­mowi za zacząłem bardziej przy­chyl­nie spoglą­dać w tym kierunku.

[sprawdź Spo­ti­fy | YouTube]

To również rok wyda­nia “All Boro Kings” Dog Eat Doga, bo ta pły­ta była równie waż­na jak wczesne doko­na­nia RAT­Mów. Ale napiszę o niej jeszcze w niedalekiej przyszłoś­ci, przy okazji kon­cer­tu, na który się wybier­am z końcem kwietnia.

1995: Kazik Na Żywo — Porozumienie Ponad Podziałami

Staszews­ki zawsze był dla mnie fenomen­em na pol­skiej sce­nie, a KNŻ był dla mnie świet­nym kon­trastem do wszys­t­kich innych zespołów w których się udzielał. Gitarowy brud, punkrock­owa ener­gia, rapowane i momen­ta­mi wręcz bru­talne tek­sty jas­no dawały do zrozu­mienia, że to pro­jekt, w ramach którego rozlicza się ze światem, strze­la­jąc w pysk wszys­tkim, którzy go wkurzają.

Kult na żywo widzi­ałem pon­ad 10 razy i tylko Ostry jest jedynym artys­tą, na którego kon­cer­tach byłem więcej razy w życiu. I szcz­erze przyz­nam, że zawsze mnie zas­tanaw­iało, dlaczego Kazi­ka Na Żywo na żywo widzi­ałem tylko raz. Miało to miejsce w 2004 roku w krakowskiej Rotundzie w ramach… ich trasy pożeg­nal­nej. Wró­ciłem z tej sztu­ki ze spuch­nię­tym od skaka­nia kolanem i odciskiem glana na czole, zgar­nię­ty przy okazji trans­portowa­nia na rękach jakiegoś pły­wa­ka z tłu­mu. Ale jaki to był kon­cert! Pożeg­nanie było huczne.

Dopó­ki nie zaw­iesili gitar na kołku, byłem wielkim fanem. Spośród wszys­t­kich wydanych do 2004 roku albumów najczęś­ciej w moim odt­warza­czu goś­ciły „Porozu­mie­nie Pon­ad Podzi­ała­mi” oraz „Las Machi­nas De La Muerte”. I choć ich come­back w 2011 przyjąłem zupełnie obo­jęt­nie, nadal zdarza mi się wró­cić do tych dwóch krążków.

[sprawdź: YouTube]

1996: Sublime — Sublime

W drugiej klasie ogól­ni­a­ka mieliśmy przez rok w gościnie Mike’a – impor­towanego kolegę z US&A. Przy­wiózł ze sobą masę płyt zespołów, o których ist­nie­niu nigdy wcześniej nie słysza­łem. To dzię­ki niemu poz­nałem Limp Bizk­it, Big Bad Voodoo Dad­dy i właśnie Sublime.

To ich legal­ny debi­ut i zarazem ostat­nia pły­ta, bo chwilę po jej wyda­niu Brad Now­ell — wokalista i gitarzys­ta — przekrę­cił się z powodu przedawkowa­nia hero­iny. A szko­da, bo lubiłem to ich połącze­nie regge’owych brzmień z punkowym pazurem. Na tym krążku znalazło się sporo sztosów, jak choć­by “What I Got”, “San­te­ria” czy “Get Ready”.

Mam wraże­nie, że w Polsce przes­zli całkowicie nieza­uważeni. Dzię­ki temu jakieś dziesięć lat temu kupiłem na Alle­gro winy­la z tym mate­ri­ałem zupełnie bez żad­nej konkurencji za jakieś śmieszne pieniądze.

[sprawdź: Spo­ti­fyYouTube]

1997: The Prodigy — The Fat Of The Land

O matko, ale to był album! Za sprawą MTV znałem już ich poje­dyncze numery z wcześniejszych płyt, takie jak „Out of space”, „No good” czy „Voodoo peo­ple”, ale po odsłucha­niu tego krąż­ka krzyknąłem prze­cią­gle: „Shieeeeeeeeeeeeet”.

Muzy­czno — ener­gety­cz­na petar­da defini­u­ją­ca muzykę elek­tron­iczną na nowo, odkle­jony od rzeczy­wis­toś­ci wiz­erunek i total­nie popieprzone klipy niesamowicie podzi­ałały na wyobraźnię dojrze­wa­jącego i bun­tu­jącego się umysłu. Zresztą patent był tak doskon­ały, że po lat­ach powtórzył go z podob­nym skutkiem Die Antwoord.

The Fat of The Land” to jed­na z tych płyt, której nie potrafię słuchać wybiór­c­zo. I kole­j­na z tych, do których wracam dosyć często.

[sprawdź: Spo­ti­fy | YouTube]

1998: Kaliber 44 — W 63 Minuty Dookoła Świata

’98 był dobrym rok­iem dla rapu w moim życiu. Wspom­ni­ane wyżej Beast­ie Boys prze­tarło szlak, a Abradab z załogą pokazał mi, że moż­na to również sen­sown­ie robić w naszym języku. Co ciekawe, wychowu­jąc się pięćdziesiąt kilo­metrów od Łodzi i sto od Warsza­wy, czyli mias­tach gdzie — moim zdaniem — rap sce­na rozwi­jała się najbardziej dynam­icznie, to właśnie skład z Katow­ic jako pier­wszy wskazał mi właś­ci­wy kierunek.

Najbardziej lubię co praw­da ich trze­ci studyjny album (3:44), ale wydany w 2000 roku musi­ał ustąpić miejs­ca w tym zestaw­ie­niu dużo ważniejszej pły­cie z tego rocznika.

[sprawdź: YouTube]

Muszę tu wspom­nieć również o Big Bad VooDoo Dad­dy i wydanej w tym roku “Amer­i­cana Deluxe”. Goś­cie ewident­nie urodzili się pół dekady za późno. Nigdy wcześniej i nigdy później nie słysza­łem, żeby ktoś tak szcz­erze i z takim zaan­gażowaniem grał swing jak oni. Zgadza­ło się wszys­tko, łącznie z biało czarny­mi lakierka­mi, prążkowany­mi gar­ni­tu­ra­mi i kapeluszami.

Dzię­ki nim zwró­ciłem się ku klasykom tego nur­tu. Dzię­ki zetknię­ciu z ich twór­c­zoś­cią w późniejszym cza­sie zwró­ciłem się w kierunku elec­tro swingu i artys­tów pokro­ju Parov Stel­lar czy wspom­ni­any jak­iś czas temu tutaj Deluxe.

[sprawdź: YouTube]

1999: Limp Bizkit — Significant Other

Tutaj mógłbym użyć skrótów klaw­is­zowych ctrl‑C i ctrl‑V, przek­le­ja­jąc pier­wszy akapit tek­stu na tem­at opisanego powyżej Big Bad Voodoo Daddy.

Durs­ta i załogę poz­nałem właśnie dzię­ki mag­iczne­mu pokrow­cowi z pły­ta­mi Mike’a. Choć w przy­pad­ku Limp Bizk­it udało­by mi się dotrzeć do nich samemu, bo spośród przy­wiezionych przez naszego kla­sowego Amerykan­i­na płyt, oni jakoś z cza­sem stali się rozpoz­nawal­ni i u nas. Od razu pol­u­biłem tą ich bezczel­ność i gitarową energię. Co praw­da po dwóch pier­wszych pły­tach przyszedł słab­szy okres i na kil­ka lat o nich zapom­ni­ałem. Ale wydanej chwilę temu „Gold­en Cobra” słuchałem z zacieszem na gębie, bo to mate­ri­ał naw­iązu­ją­cy do korzeni Bizk­itów. Czyli najogól­niej mówiąc: gitarowe pierdolnięcie.

Zawsze chci­ałem ich zobaczyć na żywo. Kil­ka lat temu nie wybrałem się do Spod­ka. Nie miałem czego żałować, bo kon­cert został odwołany z powodu alar­mu bombowego.

W zeszłym roku, pisząc te akapi­ty miałem tu przy­pom­nieć tekst mój o fatum związanym z kon­certem Root­sów i leg­en­darnej dla mnie edy­cji Open’era, na którym zagrali Beast­ie Boys, The Roots i Sex Pis­tols. Przez wiele lat twierdz­iłem, że orga­ni­za­torom udało się stworzyć ide­al­ny z mojego punk­tu widzenia line up, ustaw­ia­jąc poprzeczkę na takim poziomie, że niko­mu nie dane będzie prze­bić. I w zeszłym roku udało się to orga­ni­za­torom Orange War­saw Festival.

Line­up tamte­jszej edy­cji OWF miażdżył wszys­tkie Open’Ery, Coke Live Music Fes­ti­vale i OFFy razem wzięte. Out­kast, Juras­sic 5, Limb Bizk­it, Ska‑P, The Prodi­gy, Snoop, Queens of The Stone Age i Pix­ies oraz stanow­ią­cy miły dodatek Kings of Leon, The Kooks czy nawet Lily Allen. Wybu­chowa mieszan­ka warta każdych pieniędzy za kar­net. Oczy­wiś­cie, nie pojechałem. Bo byliśmy w tym cza­sie #ZAGRANICO, a dokład­niej w Luk­sem­bur­gu u Tasaka.

Ale znowu mi się poszczęś­ciło — w czer­w­cu Limp Bizk­it gra w krakowskiej Hali Wisły, która odd­alona jest od mojego mieszka­nia o jakieś pół­to­ra kilo­me­tra. Bliżej już tego kon­cer­tu nie mogli mi zor­ga­ni­zować. Bilet czeka już na półce.

[sprawdź: Spo­ti­fy | YouTube]

2000 Grammatik — Światła Miasta

Krążek, który przez dłu­gi czas nie opuszczał mojego walk­mana. Wracam do niego do dziś, choć moje postrze­ganie tego albu­mu z cza­sem nieco się zmieniło.

Światłom mias­ta” poświę­ciłem kiedyś osob­ny post, więc nie ma sen­su się tu rozpisy­wać ponown­ie. Zacy­tu­ję tylko ponown­ie zacy­towany tam komentarz:

Moja ulu­biona pły­ta z tamtego okresu.

[sprawdź: YouTube]

2001 Electric Rudeboyz — Kolejny Krok

O miejsce w tym zestaw­ie­niu wal­czył jeszcze Łona ze swoim debi­u­tanckim „Końcem Żartów”. Jed­nak pły­ta Adama była wypad­kową rapowych fas­cy­nacji zapoc­zątkowanych wspom­ni­anym wcześniej Kali­brem, a Elec­tric Rude­boyz rozsadz­iło mi ponown­ie muzy­czny światopogląd.

Podraż­ni­a­ją­cy bebechy bas, perkus­ja łamią­ca kark i „o życiu tek­sty”… Wracam do tego mate­ri­ału do dziś i wciąż wywołu­je u mnie podob­ne emocje.

Jak­iś czas temu Oreu napisał gdzieś w internecie dlaczego nigdy nie było kon­tynu­acji tego pro­jek­tu i sta­tusu leg­endy. W dość gorz­kich słowach opisał to, że fejm nijak się ma do sprzedaży płyt i tego, że “życie gniecie”, a nis­zowym muzykom nie zosta­je nic innego jak wyjeżdżać na zmy­wak. Czy jakoś tak. Nie mogę znaleźć nigdzie tego tek­stu, a z chę­cią bym go tu podlinkował w całości.

[sprawdź: Spo­ti­fy | YouTube]

2002 Siny — W siną dal

Kupiłem to w ciem­no, ze wzglę­du na “fajną okład­kę”. I do tej pory jest to jed­na z fajniejszych płyt na półce kupi­onych w ten sposób. Wrocław robił rap w wyjątkowy sposób. Funku­jące bity i inteligentne pełne humoru tek­sty. Nie ma tu dżoin­tów, ławek, bloków. Nie ma tu impre­zowych opisów relacji damsko męs­kich. Nie ma slangu.

Próbowałem ubrać w jakieś sen­sowne słowa to, co na tej pły­cie jest… Jest total­nie niesz­ablonowo, hip­ster­sko, niety­powo. Zmi­enne flow, zmusza­jące do myśle­nia tek­sty, różnorodne bity, ale mimo wszys­tko oscy­lu­jące wokół funku­ją­cych brzmień. To nie jest miły rap do posłucha­nia z kumpla­mi przy piwku czy na rand­kę z dziew­czyną. Obec­nie w podob­ny nas­trój wpraw­ia mnie Pablo Hudini.

Warto również odno­tować, że w tym roku pojaw­ił się równie ważny album innego reprezen­tan­ta Wrocław­ia czyli Tymona i jego “Zmysłów 5” (“Oto ja, 90 kilo żywego hiphopu, zawsze jestem sobą, nie statystyką OBOPu”) oraz “IQ” Dizkre­ta i Prak­ti­ka. Do wszys­t­kich trzech płyt wracam często.

[sprawdź: YouTube]