Zostałem nominowany do łańcuszko-wyzwania. By przedstawić 10 albumów, które ukształtowały mój gust muzyczny. Bez objaśnień i recenzji. Tylko okładki — każdego dnia jedna.
Postanowiłem przyjąć to wyzwanie. Przy okazji łamiąc wszystkie jego zasady.
Korona — łańcuszki
Od kilku tygodni przez media społecznościowe przewijają się miliony postów informujących o tym, że ktoś został do czegoś wyzwany. I nie chodzi mi już nawet o Hot16Challenge2, w którym zdążyli już zostać nominowani (i te nominacje przyjąć) mój listonosz, pani kasjerka ze sklepu Alti oraz osiedlowy menel mieszkający w domku z dykty naprzeciw krakowskiej wytrzeźwiałki mieszczącej się na ulicy (nomen omen) Rozrywki.
Z owych postów dowiedzieć się można, że przez kolejnych 10 dni nominowany publikować będzie 10 książek, które odmieniły jego życie. Albo filmów. Albo samych kadrów filmowych. Albo płyt.
Co ważne — uczestnik publikować ma tylko okładkę (lub kadr w przypadku filmowego kadru). Bez objaśnień i recenzji. Chyba, że jednak masz ochotę objaśnić dlaczego, to czasem jednak (w niektórych mutacjach tych łańcuszków) można.
Dodatkowo te 10 książek, filmów czy płyt publikowanych ma być przez dziesięć dni — po jednej na dzień. Chyba, że jednak masz ochotę opublikować wszystkie naraz. To czasem jednak można.
Ideą przyświecającą tej kulturalnej epidemii na jej początku była zmiana tematu pandemicznych rozmów. A konkretniej — przykrycie fali koronawirusowych wiadomości innymi treściami.
Dziwnym trafem, udało mi się uniknąć nominacji przez ponad dwa miesiące. Nie ma się co dziwić — bycie najbardziej niewpływowym influencerem w Polsce zobowiązuje. W końcu jednak padło i na mnie (dzięki Gaba!). I bardzo mnie to ucieszyło. Postanowiłem jednak trochę z tych zasad się wyłamać. Bo wrzucam wszystko w jednego posta oraz wątek każdej płyty jednak rozwinę. Płyt będzie 20, a i sama zawartość wcale aż tak oczywista nie będzie.
Oczywiste oczywistości
Z tematem najważniejszych dla mnie płyt i artystów mierzyłem się już wielokrotnie.
O “Światłach miasta” powstały tu już dwa teksty: raz pisałem, że z perspektywy upływu czasu nie rozumiem, później — że odszczekuję to co napisałem wcześniej. Zespoły, które zmieniły moje postrzeganie muzyki wymieniałem jednym tchem w tekście wspominającym Phife Dawga. I pewnie w kilku jeszcze innych miejscach. Zresztą w hołdzie dla ważnych dla mnie zespołów, które już nie istnieją stworzyłem serię koszulek (co prawda RATM trochę mi swoją ostatnią, koncertową reaktywacją zburzył “mit założycielski” tej serii…).
Kilka tygodni temu opowiadałem o ważnych artystach i płytach przez ponad 4 godziny w trakcie live’a na Jutubku. Albo wcześniej, przy okazji 31. urodzin, gdy próbowałem stworzyć listę ponad 30 najważniejszych w moim życiu albumów. Powstał wówczas jeden post. Rok później próbowałem temat kontynuować i w ten sposób powstała lista 20 ważnych dla mnie płyt, która urwała się jednak jak hejnał z wiadomej wieży.
Gdyby wyzwanio-łańcuszek nazywał się “Wymień absolutną top topkę Twojego życia”, to jednym tchem wyrzuciłbym z siebie: “Światła miasta” Grammatika, “All Boro Kings” Dog Eat Doga, “Porozumienie ponad podziałami” Kazika, “The fat of the land” The Prodigy, “Ill Communication” Beastie Boysów, “Nevermind” Nirvany, “Follow the leader” Korna, “Evil Empire” Rage Against The Machine, “Siginficant Other” Limp Bizkit oraz “Toxicity” System of a Down.
Ale zdałem sobie sprawę z tego, że jest całe mnóstwo albumów, które odegrały sporą rolę w moim życiu, a którym nie poświęcam zbyt wiele atencji. Więc skoro rzecz ma być o tych, co ukształtowały mój gust, to o nich tutaj zatem będzie.
Zapraszam Cię do mego świata.
#1: Liroy — Alboom (1995)
Są wakacje 1995. Właśnie skończyłem piątą klasę podstawówki i jadę na kolonię. Zabieram ze sobą walkmana i trochę kaset — głównie Guns’n’Roses i Nirvanę. Na jednej z pierwszych dyskotek ktoś ukradkiem wkłada do magnetofonu taśmę z ustawioną na “Scoobiedoo Ya”, w głośnikach słychać “a lililili bom bom” i już nigdy nic nie będzie takie samo.
Przez kolejne dni spędziłem z tą kaseta sporo czasu. Na koniec dwutygodniowego wyjazdu znałem już wszystkie teksty.
Co prawda miałem już wcześniej kontakt z rapem (za sprawą MTV), ale nigdy wcześniej z tym w polskim wydaniu. I choć wsiąknę w ten klimat dopiero za jakieś 6–7 lat, to fundament został położony.
Fun fact — nigdy nie miałem tej płyty w “oryginale”. Ani na kasecie, ani na kompakcie. Ostatnio — w związku z 25. rocznicą wydania — pojawiłą się kolekcjonerska wersja winyla “Scyzoryk EP”. I choć Forin oprawił go przepięknie, to jednak płyta jest w równie kolekcjonerskiej cenie (w zależności od wydania — od 269 złotych w górę).
“Scyzoryka” odgrzebałem kilka lat temu i nawet zdarzało mi się go grywać na imprezach. Ale do płyty już raczej nie wracam.
#2: Electric Rudeboyz — Kolejny krok (2001)
Na pewno nikomu przed nimi, ale wydaje mi się, że również po nich w Polsce nigdy już nie udało się osiągnąć takiego brzmienia.
To jeden z tych krążków, których braku na półce mocno żałuję. Obecnie na aukcjach ceny oscylują wokół 250 ziko.
Wracam do tej płyty często do dziś.
#3: Spawn (O.S.T.) (1997)
O tej ścieżce pisałem już przy okazji recenzji tego (marnego) filmu, więc pozwolę sobie zacytować samego siebie:
Ze “Spawnen” pierwszy raz zetknąłem się za sprawą ścieżki dźwiękowej. Najpierw moje oko przykuła okładka kasety. Potem uwagę zwróciła lista utworów. A w zasadzie — wykonawców.
Bo muzycznie ta ścieżka dźwiękowa to projekt niezwykły. Łączy ze sobą wykonawców z przeciwległych światów muzyki elektronicznej i rockowej (nawet wręcz — metalowej), tworząc rzecz wyjątkową. Wspólne utwory nagrali tu m.in. Orbital z Kirkiem Hammettem z Metalliki, Metallica z DJem Spooky, Incubus z DJ Greyboy’em, Moby z Butthole Surfers, Marylin Manson ze Sneaker Pimps czy The Prodigy z Tomem Morello z Rage Against The Machine.Słuchałem tej taśmy wielokrotnie. Bo nie ma tam słabego numeru. I wracam do tego materiału do dziś.
Nic się nie zmieniło. Wciąż mam tylko kasetę (do winyla się przymierzam). Wciąż wracam.
#4: London Elektricity — Billion Dollar Gravy (2003)
Tony Coleman — ukrywający się pod pseudonimem London Elektricity producent i założyciel Hospital Records — wpadł kiedyś na szalony pomysł. By swoje liquid funkowe brzmienia zaaranżować na instrumenty i stworzył formułę London Elektricity Live, z którą zagrał trochę koncertów. Pochodzący z 2006 roku występ w londyńskiej Scali został nawet zarejestrowany i wydany w formie DVD (dzięki czemu dziś wygrzebać go można na jutubku). Dwa lata wcześniej LE:Live pojawiło się w krakowskiej Rotundzie.
I spośród wszystkich kilkuset koncertów w jakich dane mi było uczestniczyć przez całe moje dotychczasowe życie, ich występ plasuje się w absolutnym TOP10.
Do nagrań London Elektricity dotarłem za sprawą “Billion Dollar Gravy” — płyty, która wprowadziła mnie w meandry melodyjnego drum’n’bassu. Katalog Hospital Records eksplorowałem jeszcze przez wiele kolejnych lat.
Fakt wart odnotowania — w ostatnich latach Coleman wrócił do konceptu występów z żywym bandem — tym razem w formule London Elektricity Big Band.
#5: O$ka — “Kompilacja 2” (2001)
Za sprawą tej kasety poznałem Łonę (“Złota rybka”). I tu w zasadzie mógłbym postawić już kropkę, bo to wystarczający argumenty, by materiał ów wielbić.
Ale lista zacnych gości jest dużo dłuższa — Fisz, Pezet z Małolatem i Dizkretem, RHX czy Grammatik. No i solowy numer Asha, który na etapie “Świateł miasta” funkcjonował w składzie Grammatika, ale poza tą płytą i wspomnianym numerem z “K2” zbyt wielu innych nagrań w oficjalnym obiegu nie wydał. A szkoda.
#6: Pidżama Porno — Futurista (1990)
Mocno walczyłem ze sobą czy do tego zestawienia nie powinni trafić “Złodzieje zapalniczek”. Bo zawsze mnie ciągnęło do punka z elementami folku (zwłaszcza takiego z użyciem harmonii — Alians! ❤️). A “Złodzieje…” właśnie to taki etap, gdy Grabaż z załogą brzmieli już bardziej melodycznie, ale jeszcze nie popowo (bo późna Pidżama i Strachy Na Lachy to dla mnie taki rodzimy Green Day).
Stanęło jednak na “Futuryście”, bo reprezentuje on cały brudny punkrockowy nurt, którym fascynowałem się na przełomie końcówki podstawówki i początków liceum. Radykalne teksty i gitarowa ściana dźwięku. Obok debiutu Pidżamy w magnetofonie rotowały nagrania Dezertera, Post Regimentu czy Fate.
Nie wracam już do tych nagrań za często. Choć przy okazji pisania tego tekstu “Futuristy” słuchało mi się bardzo przyjemnie. Z chęcią to wkrótce powtórze.
#7: VA — Phil Hop (1998)
Ta płyta reprezentuje czasy “sprzed internetu”, kiedy głównym dostawcą nowych brzmień była prasa muzyczna. Prym wiodła oczywiście Machina, która do każdego wydania dołączała jakąś kompaktową kompilację. Materiał na nich był zawsze bardzo spójny i zorganizowany wokół jakiegoś tematu. W większości prezentowali muzykę elektroniczną co z kolei doprowadziło do tego, że gdzieś w pod koniec podstawówki pozbyłem się jakichś chyba z dwudziestu kompaktów z Machiny, bo “to nie były moje brzmienia”… Zostawiłem sobie fenomenalny “Muzyczny Oblend”, kilka części serii “Polska młodzież śpiewa zagraniczne piosenki” i jeszcze jakieś pojedyncze cedeki. Z perspektywy czasu (i rozwoju mojego gustu) dochodzę do dwóch wniosków — po pierwsze Machina wyprzedzała wszystko i wszystkich o lata świetlne. Oraz po drugie — jestem imbecylem, że się tego pozbyłem.
W każdym razie, obok Machiny na rynku funkcjonował również Brum. Tytuł ten (którego naczelnym był Kuba Wojewódzki) promował głównie niezależną muzykę gitarową, ale zdarzały im się również wycieczki w inne rejony. Jednym z przykładów jest pochodząca z ’98 rapowa kompilacja. Nie ma tu przełomowych składów (poza RHX), ale jest z pewnością różnorodnie — od jazzującego New Da Wont, przez psychorapowe Funky Jello, po rapcore’owe Sto % Bawełny.
Z ciekawostek — w tym piewrszym składzie rapował mocno związany ze sceną didżejską dj Kostek, a w Funky Jello, które tutaj pojawia się z utworem (nomen omen) “Samobójcy” występował Magik.
#8: Hilltop Hoods — The Hard Road Restrung (2007)
Po wydanym w ’99 “S&M” Metalliki miałem ogromny sentyment do romansu orkiestr symfonicznych z innymi gatunkami. Dlatego, gdy w 2007 roku usłyszałem płytę “The Hard Road” Hilltop Hoods w wersji “Restrung” czyli wykonanej właśnie w symfonicznej aranżacji, to zwariowałem. Zostałem ultrasem Australijczyków. I zacząłem eksplorować tamtejszą rapową scenę.
Pamiętam, że gdzieś na przełomie 2007 / 2008 Janek Wyga podrzucił mi program do “prawie legalnego” słuchania muzyki. Nie trzeba było ściągać żadnych empetrójek, cały katalog wykonawców i płyt w środku dostępny był na zasadzie raczkującego wówczas streamingu. “Prawie legalność” polegała na tym, że usługa ta nie była dostępna w naszym kraju i trzeba było kombinować ze zmianą IP na zagraniczny, by móc z niej korzystać. Program ten nazywał się Spotify.
I pamiętam moją rozmowę z Jankiem, który podekscytowany ilością dostępnej tam muzyki zadzwonił z pytaniem “no i jak?”. Na co usłyszał ode mnie “Ch*jowe. Nie ma australijskiego rapu” ?
#9: Lari Fari — Dusza (2001)
Lari Fari czyli częstochowski projekt, za którego brzmienie odpowiedzialni byli Haem — znany szerzej jako didżej i “partner-in-crime” Ostrego oraz Wojtek Fedkowicz, który później przez długi czas grywał z Ostrym w formacie live bandowym pod nazwą Noise Trio.
Zdecydowanie pionierski projekt w polskim rapie, w ramach którego ówczesna śmietanka polskiej sceny (Pezet, Dizkret, Rahim, Śliwka) miękko płynęli po soulujących bitach.
Po latach dowiedziałem się, że mój ulubiony numer z tej płyty (“Miłość w moim mieście”) współprodukował mój dobry ziomeczek — Pat Patent.
#10: Cool Kids of Death — CKOD (2002)
Polskie Joy Division? Nie wiem. Może.
Ciekawy to był projekt. Buntowniczy, dekadencki, agresywny i brutalny, ale przy okazji… doskonale brzmiący. Lubię bardzo. Czasem wracam.
Ciekawostka: w trakcie ostatniej wizyty w Łodzi (przy okazji Segfaulta w 2019) trafiliśmy do klubu DOM na Off Piotrkowskiej. Za barem stał właściciel — Kuba Wandachowicz. I tak skończyliśmy pijąc szoty pigwówki polewane przez basistę CKOD.