Nirvana, Eric Clapton i… Urszula. To trzech pierwszych wykonawców, którzy stają mi przed oczami, gdy myślę o koncertowej formule unplugged. Chwilę później wpadają jeszcze Kult i Hey. O ile do pierwszych artystów się już raczej nie przyznam, to do tych ostatnich czasami wracam.
Ale ulubionych utworów w wersji “bez prądu” jest dużo więcej. I dziś właśnie im poświęcam trochę miejsca. I będą prawie same rapy.
Otwierające zestawienie Dwa Sławy są jedynym tu rodzynkiem spoza serii MTV Unplugged. Dosyć spontaniczna wersja akustyczna, nagrana w towarzystwie ŁDZ Orkiestry (czyli 3/5 Bakflipa). Ale przyznać trzeba, że utwór o nazwie “Unplugged” sam się o takie wykonanie prosił. Zwracam uwagę na skrecze Flipa. Bo robi je na… dowodzie osobistym.
Pod dwójeczką zaparkowała Fantastyczna Czwórka zza zachodniej granicy. Choć nie przepadam za brzmieniem języka niemieckiego, to do tych białasów zawsze miałem słabość. Ich wesoła twórczość przypomina mi trochę naszych rodzimych Blendersów. A “Sie ist weg” to zdecydowanie najulubieńszy* mój numer.
Przy numerze trzy utwory zaczynają tracić na jakości. Bo to raczej archiwa z najstarszych czeluści VHSów. Tym bardziej warto docenić, bo często do tych zakamarków internetu raczej się nie zagląda. No więc — trójeczka. Blackstreetowe “No diggity” to bardziej klasyka męskiego r’n’b, ale pojawia się tam również rapowana zwrotka.
Zaraz po nich usłyszycie akustyczną wersją “Ring ring ring” De La Soul. Warto również poznać się z alternatywną, saksofonową wersją studyjnego wykonania. Bo lubię ją równie mocno, jak oryginalny numer.
Kończymy hiphopową wersją numeru, którego refren zapożyczony został od Sly & The Family Stone. Czyli “People everyday” Arrested Development. Bo to chyba jedno z najlepszych koncertowych wykonań utworu hiphopowego, jakie słyszałem w życiu. Wysoko rekomendowane!
*tak, wiem, że nie ma takiego słowa. duh