fbpx
Przejdź do treści

Pożegnanie Mickiewicza

Miałem w planach nie roztrząsać tego w jak­iś szczegól­ny sposób. Nie robić dra­matów, nie wyle­wać żali. Ale praw­da jest taka, że nie było drugiego miejs­ca na Zie­mi, które w równym stop­niu bym kochał, jak i nienawidził.

I pożeg­nać się z nim w jak­iś sposób muszę.

Trzynasty rok

Osi­adłem tu trzy­naś­cie lat temu.

Mieszkałem już na mieszczą­cych się na przed­mieś­ci­ach Nowej Huty Mis­trze­jow­icach, w akademikach AGH i UJtu, na Azo­rach i Rucza­ju. Ostat­nie niemal cztery lata spędz­iłem w centrum.

W ten week­end postaw­iliśmy krop­kę nad przeprowadzkowym i. I z jed­nej strony trochę fajno, z drugiej — trochę smutno.

Kamienicznik

Kwa­terę na Mick­iewicza znałem od wielu lat. Wcześniej mieszkał w nim Ajk, który w owych cza­sach orga­ni­zował imprezy Good Tunes. Wiele razy finał tych klubowych wiec­zorów kończył się przenosi­na­mi z Min­is­terst­wa na Mick­iewicza. I zdarza­ło mi się kil­ka razy stamtąd wychodz­ić wczes­nym (lub późnym) rankiem.

Gdy dowiedzi­ałem się, że Piotrek się przeprowadza, decyz­ja o prze­ję­ciu mieszka­nia zapadła dość szy­bko. Zwłaszcza, że mieszkaliśmy wtedy na Rucza­ju i dojazdy do cen­trum nas zabijały.

Po dwóch tygod­ni­ach remon­tu wes­zliśmy do mieszka­nia w ścisłym cen­trum. Z założe­nia chcieliśmy mieszkać tam rok. Zostal­iśmy na praw­ie cztery lata.

Ideału brak

To było mieszkanie niezwykłe.

Wiz­ual­nie naj­gorsza kamieni­ca od Kleparza po Wisłę. Z fasadą podz­i­u­raw­ioną jak po ostrza­le artyleryjskim. Które­goś dnia obudz­ił mnie zwisają­cy za oknem na lin­ie koleś z dłutem i młotkiem w ręce. Myślałem, że skuwa­ją, żeby położyć nową elewację. Okaza­ło się, że skuwa to co odsta­je i potenc­jal­nie spaść może komuś na głowę. I tak front przy­oz­do­biły kole­jne dziury.

m51

Kamieni­ca z his­torią. Po drugiej stron­ie Parku Krakowskiego, na uli­cy Pomorskiej mieś­cił się w cza­sie wojny areszt Gestapo. A u nas w piwni­cy zna­j­dowała się ponoć ich stołówka. Jed­na z szafek w mieszka­niu miała niemiecką pieczęć od spo­du. Na środ­ku pod­wór­ka stało coś takiego… Do dziś nie wiem co to, ale w tym całym kon­tekś­cie nasuwa się jed­no skojarzenie…

szubienica

Stacjonowal­iśmy na trzec­im piętrze, które było jak parter. Od poziomu zero po drugą kondy­gnację funkcjonował kiedyś jak­iś insty­tut UJtu. Po przeprowadzce na Ruczaj pomieszczenia opus­tosza­ły, więc nasz poziom był pier­wszym zamieszkałym.

Praw­dopodob­nie jedy­na kamieni­ca na Ale­jach bez domo­fonu. Z bramą w dzień otwartą i wiec­zo­ra­mi zamykaną na klucz. Chcesz trzy­mać cokol­wiek w piwni­cy? Śred­nio raz w tygod­niu ktoś będzie próbował się do niej dostać, żeby cię pozostaw­ionych tam gratów pozbaw­ić. Chcesz zamówić piz­zę po 20? Zasuwaj na dół ją ode­brać. Zna­jo­mi chcą wyjść z imprezy w nocy? Zasuwaj na dół ich wypuścić.

Mieliśmy dwa poko­je. W całym mieszka­niu było jed­no źródło ciepła — piec kaflowy z więk­szym poko­ju. Resz­ta ogrze­wana we włas­nym zakre­sie. Dlat­ego poko­je nazy­wal­iśmy zimowym i let­nim. Ten pier­wszy zasłużył sobie na nazwę, bo miał piec. Ale miał i okna od strony Alei Trzech Wieszczy, które jeśli otwarte — gwaran­towały hałas, kurz i spaliny przez 24 godziny na dobę. Dru­gi nie miał pieca, ale miał okna i balkon na pod­wórze. Latem moż­na było spać wietrzyć do woli bez obawy, że w połowie nocy ze snu wyr­wie Cię karet­ka na sygnale.

Tem­at łazien­ki spry­t­nie pom­inę mil­cze­niem. To jedyne z pomieszczeń, którego nie dało się wyre­mon­tować niskim nakła­dem kosztów i cza­su. Więc i stan był moc­no studencki.

I tak mógłbym jeszcze wymieni­ać dłu­go. Ale po co?

Plusy nie przysłoniły minusów

Z okna mieliśmy widok na Park Krakows­ki, gdzie codzi­en­nie na szy­bko przed pracą moż­na było oga­r­nąć co trze­ba z kundlem. Miło wspom­i­nam zeszłoroczne lato, kiedy to w każdą sobotę odby­wał się tam Targ Śni­adan­iowy. Po wegańskie torty chadza­łem niemalże w klapkach.

Wiec­zo­ra­mi na dłuższy spac­er Banksy’ego zabier­al­iśmy do kilkukrot­nie więk­szego Parku Jor­dana (15 min­ut spac­erem) lub na Bło­nia (20 minut).

m51-fb

Do Rynku na pies­zo 10 min­ut. Na Kleparz po świeże warzy­wa i owoce pięć min­ut dłużej. Dzię­ki mieszczącej się na Placu Inwalidów dużej bazie row­erów miejs­kich latem na dwóch kółkach Kaz­imierz dostęp­ny w prze­ciągu kwadransa.

Godz­i­na pos­to­ju samo­cho­dem w stre­fie płat­nego parkowa­nia kosz­tu­je 3 złote. Miesięczny abona­ment mieszkań­ca — zło­tych dziesięć. W tej cenie mogłem swo­bod­nie parkować za friko od Nowego Kleparza po Wawel. Nie wspom­i­na­jąc, że miałem uprawnienia do wjeżdża­nia na krótkie odcin­ki wokół Plant w stre­fę ogranic­zonego ruchu, która wielokrot­nie pozwalały mi uciec przed korkami.

Karol­ka z pra­cy spac­erkiem pon­ad kwad­rans. Ja do pra­cy autem — choć na koniec świa­ta — w porówny­wal­nym czasie.

I znów — mógłbym wymieni­ać jeszcze dłu­go. Ale po co?

Kolejna stacja

Zasad­nic­zo wyprowadza­l­iśmy się przez blisko miesiąc. Z początku — trud­no nam się było rozs­tać. Z cza­sem — nie chcieliśmy już tam wracać. Zawsze to miejsce będzie kojarzyć nam się dobrze. Zawsze mija­jąc je będą wracać wspomnienia.

Ale czas ruszyć dalej.

Prąd­nikowi Czer­wone­mu mówię: uszanowanko!

 

Tagi: