Kolan szpotawych co prawda nie mam, ale w tym tygodniu, gdy zapytałem ortopedę analizującego wyniki rezonansu na co sobie mogę pozwolić, usłyszałem bardziej zepsuć już go chyba pan nie może… A że przy okazji w wyniku analizy wystawionego jakieś dziesięć lat temu wypisu z łódzkiego szpitala przypomniało mi się kilka historii z tej placówki, to postanowiłem się nimi podzielić.
Wspominając ostatnio przy okazji Dużych dzieciaków… kondycję polskiej służby zdrowia, bazowałem trochę na tych wspomnieniach. Okej, do przygód Goudy mi daleko (pozdro, pozdro), ale pragnę zaznaczyć, że ten tekst nie nosi znamion hejtingu (przynajmniej jawnych), a wręcz rzec to trzeba — zamiarem autora było by tekst ów miał charakter humorystyczny. No to jedziemy.
Jakąś dekadę temu skręciłem podle kolano. W liceum, na wuefie, przy zbiórce pod koszem. Tak, uprawiałem kiedyś sporty! Kolano na przemian wyskakiwało, puchło, goiło się. A iteracja ta powtarzała się przez dłuższy czas. W tym czasie odwiedzałem kolejnych lekarzy, od których na przemian dostawałem zwolnienia z wuefu oraz okłady z altacetu. Gdy po roku od kontuzji udało mi się trafić do kompetentengo człowieka, to znaczy takiego, który postanowił mojego kolana dotknąć, okazało się, że mam zerwane więzadło krzyżowe. Wyrok: operacja.
Pominę tu wszelkie perypetie związane z próbą dostania się na rezonans z NFZtu, konsultacje z kolejnymi lekarzami, umawianie terminu operacji itp. Bo jak to wygląda zapewne większość z Was się orientuje, a pisać mam tu o samej szpitalnej wizycie.
No więc, przyszedł ten długo wyczekiwany dzień — robię check-in w łódzkim szpitalu na Drewnowskiej celem zoperowania więzadła krzyżowego w kolanie prawym. Check-ina oczywiście takiego realnego, bo FSQ czy FB Places w 2003 były raczej abstraktem. Przy kontroli lekarskiej związanej z rejestracją w szpitalu usłyszałem od pana w kitlu białym, że na kolanie posiadam pryszcza. Pryszcz to zło i siedlisko bakterii. Więc operacji raczej nie będzie, ale zadecyduje o tym lekarz na porannym obchodzie, który będzie ostatecznie kwalifikował do operacji. Piżamkę przywdziałem, łóżko dostałem.
Rano wjechała leżanka z operacyjną koszuliną oraz dyrektywa: przebieraj się. Nim się zorientowałem, okazało się, że jadę na salę operacyjną. W ciągu 10. minut strzelono mi znieczulenie w kręgosłup, zapewniając błogie zwiotczenie wszelkich organów od pasa w dół oraz zapodano dawkę narkozy… z której zostałem obudzony po 5 minutach siarczystymi kurwami serwowanymi przez operatora. Kurwy owe odnosiły się do wspomnianego siedliska gronkowca. Ktoś zapomniał odnotować pryszcza w karcie przyjęć. Ktoś zapomniał mnie odwiedzić na obchodzie rano. Ktoś zapomniał sprawdzić ponownie kolano. No i okazało się, że operacji nie będzie. Tylko w sumie, to strzelili już mi zastrzyk w krzyż, więc muszę sobie poleżeć 48h na płasko zanim mnie wypuszczą i widzimy się za dwa tygodnie. W sumie spoko, że drugi termin tak krótki, bo na pierwszy czekałem rok.
No to poleżałem, do domu wróciłem, pryszcza wyleczyłem, ponownie się stawiłem, operację odbyłem, a po dwóch dniach na sali pooperacyjnej wjechałem do pomieszczenia, w którym spędzić miałem kolejnych kilka dni. I tu dopiero anegdotek nazbierałem!
Na przykład: był typ, który przyjechał na prostą artroskopię. Znieczulenie w postaci głupiego Jasia, więc pół dnia przed zabiegiem szlaban na szamę. Przyszedł ranek, Jaśka podano i chłopina oczekiwał przez kilka godzin na swoją kolej… Około 13-tej żona owego się zaniepokoiła i postanowiła zapytać salowej co z zabiegiem męża. W odpowiedzi usłyszała, że przecież blok operacyjny jest już zamknięty. Ktoś zapomniał go wpisać na listę do operowania… No to zupa na obiad, ban na jedzenie do końca dnia, nocka, Jasiek na dzień dobry i znów oczekiwanie. Wyciągając wnioski z dnia poprzedniego, żona jego spytała nieśmiało o zabieg męża w okolicach południa. Okazało się, że… w sumie to już mieli kończyć, ale skoro o nim wczoraj zapomnieli, to tym razem powtórzyć tej pomyłki nie mogą.
Jest taka kartka, z którą pacjent wjeżdża na salę operacyjną. Opisane są na niej podstawowe dane pacjenta, co ma być robione, jakie ma wyniki przed operacją i takie tam. Po operacji lekarz świstek ów uzupełnia o informacje co było robione, jakie leki podane i jakie leki podawać można w dalszej kolejności (po operacji znaczy się już). Bohater historii owej wjeżdżając na salę miał okazję sobie tą swoją kartkę zlustrować. Po zabiegu zwieziono go na salę, minął dzień, a w nocy bóle go okrutne złapały. Więc udał się do dyżurki pielęgniarek po jakieś środki co by od owych cierpień go uwolniły. Kobiciny wspomnianą karteczkę wygrzebały i wiecie co? Okazało się, że ktoś zapomniał ją uzupełnić. I człowiekowi w cierpieniu nic poza dobrym słowem zaproponować nie mogły.
I po tych dziesięciu latach od mojej operacji stwierdziłem, że od dłuższego czasu kolano mi dokucza. Więc wybrałem się do ortopedy, którego to mam w pakiecie medycznym w pracy. Fakt warty wspomnienia, bo na wizytę czekałem dwa dni, a nie miesiące. Na wizycie pani doktor (co to ponoć nawet Justynę Kowalczyk cudownie ozdrowiła) stwierdziła, że grozi mi co najmniej rehabilitacja, ale z chęcią na rezonans mnie wyśle. Na pytanie czy mam jakieś metalowe części w ciele, które dyskwalifikowały by mnie do tego badania odpowiedziałem, że nie, bo operacja sprzed dekady miała być w całości wykonana przy użyciu elementów wchłanialnych. Uwierzyła mi na słowo, bo wiecie co? Na wypisie ze szpitala zapomnieli o tym zaznaczyć.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po wykonanym badaniu operator rezonansu stwierdził, że nie mógł w pełni go przeprowadzić, bo coś metalowego w mojej nodze odbija fale… Wait, whuuuut? Coś metalowego? Czyżby ktoś mi zapomniał o czymś powiedzieć?