Z każdej strony atakuje mnie kult bycia fit.
Jak nie fejsbukowi biegacze zdobywający kolejne medale w maratonach albo cykliści. co zrobili kolejne -dziesiąt kilometrów, to przynajmniej płaskie brzuchy po siłowni albo komenciki na temat kolejnych kilogramów pociśniętych w martwym ciągu.
Nie zrozumcie mnie źle. Ja to wszystko szanuję. I wszystkiego wam zazdroszczę.
Czasem nawet mam ochotę przestać być grubasem z kanapy. Tylko najzwyczajniej w świecie… mi się nie chce…
Sportowiec, któremu nie wyszło
Robiłem kilka podejść.
Lubię pływać. Kilka lat temu potrafiłem chodzić na basen 3–4 razy w tygodniu. Każdorazowo pokonując kilkadziesiąt długości. Przestało sprawiać mi to radość, gdy usłyszałem, że z moim kolanem pływanie żabką kategorycznie nie wchodzi w grę. A to jedyny styl, który praktykowałem. Teraz czasem może i bym nawet wyskoczył na basen, ale nie mam nic sensownego w okolicy.
Lubię jeździć na rowerze. Dostałem na trzydzieste urodziny od Karolki pięknego i mega wygodnego Rometa. W pierwszym sezonie potrafiłem pokonywać nim po 30–40 kilometrów dziennie. Po kolejnej próbie włamania do piwnicy w naszej kamienicy w centrum przenieśliśmy grzecznościowo sprzęty do pomieszczenia, do którego nie mieliśmy łatwego dostępu. I tak nam się drogi zaczęły rozchodzić. Dziś rowery mamy już w zasięgu ręki, ale zastawione gratami w piwnicy. A poza tym zanim je uruchomimy trzeba zmienić dętki, zrobić podstawowy serwis na którym się nie znam. I ogólnie… strasznie dużo z tym zamieszania…
Na siłowni czuję się jak obcy. Nie potrafię zbratać się z tubylcami. Oni wolą sztangi, ja wolę te wszystkie śmieszne sprzęty. Oni z napompowanymi mięśniami, ja z za dużym brzuchem. I nawet nie wiem jak zagadać… Próbowałem kiedyś obejść ten problem umawiając się na siłowni z trenerem personalnym (polecam Matysa z całego serca, bo to spoko ziomek i efekty potrafi zrobić). Przygoda trwała krótko, bo skręciłem kolano i od tego czasu na siłownię już nigdy nie wróciłem. Nie, że zdrowotnie nie mogłem. Po prostu… nie po drodze mi było.
Widzicie pewien schemat? Zawsze coś powodowało, że odpuszczałem. Po prostu: ja wolę leniuchować.
Fit faszyzm
Żyjemy w dwóch różnych światach.
Wy, uprawiający sporty, poświęcający się treningom, wylewający hektolitry potu na siłowni. I my, obrastające tłuszczem leniwce, które lubią jeść, relaksować się i żyć swoim tempem.
My nie zrozumiemy nigdy jakim cudem znajdujecie czas na te wszystkie fizyczne aktywności. Wy nie zrozumiecie, dlaczego wciąż szukamy wymówek.
Szukamy, bo szukamy. Po co drążyć? Lubimy własną kanapę, cztery ściany i telewizor.
Ale, gdy już najdzie nas ochota, by trochę się w tym domu poruszać, to wtedy do głosu dochodzicie Wy.
Doradcy
Znudzi Ci się po tygodniu a jak się zaprzesz to będziesz to robił z przumusu i w końcu i tak odpuścisz. Ćwiczenia na sprzętach w domu ładnie wyglądają tylko w telezakupach Mango.
Nie będziesz na tym jeździł dłużej niż 2 tygodnie
A może po prostu rower sobie kup, taki zwykły nie do treningów tylko do jazdy, z dwoma kołami — wtedy łączysz przyjemne z pożytecznym.
Kup sobie skakankę.
Albo płytę Chodakowskiej.
To kilka odpowiedzi na postawione dziś przeze mnie na fejsie pytanie: orbitrek czy rower?
Co ciekawe… tylko jedna osoba postanowiła zapytać do czego tego sprzętu potrzebuję. A odpowiedź jest prozaiczna: potrzebuję, żeby zacząć się ruszać. Ot, po prostu.
Licząc z dojazdami obowiązki pracowe pochłaniają 9–10 godzin z mojego życia. 6–7 godzin zabiera sen. 2–3 godziny dziennie poświęcam psu. Jeśli doliczyć do tego życie rodzinne, ogarnianie prozaicznych podstawowych czynności życiowych oraz blogowanie — doba trwa zdecydowanie za krótko. Mogę próbować się oszukiwać, że od przyszłego tygodnia zacznę dojeżdżać na basen czy siłownię. Mogę też po prostu wstać z kanapy i zacząć się jakoś ruszać.
Żeby być fair, część z powyżej cytowanych osób udzieliła również wyczerpujących odpowiedzi na moje pytanie. Wśród nich można było znaleźć:
Na rowerze możesz sobie rozpisać normalny trening. Normalnie ćwiczysz nogi i normalnie konsumujesz energię. Orbitrek to jest tak naprawdę taki bullshit, łatwy i przyjemny i jako taki nie spełniający założeń treningu.
Rowerek tylko koniecznie na nim wcześniej usiądź niektóre są cholernie niewygodne albo mają ustawienia jak dla karłów (wysokość siedzenia, odległość od kierownicy itd). No i po pierwszych 4 tygodniach jak Ci się nie znudzi przerzuć się na interwały, ciekawiej i krócej będziesz trenował a efekty dużo lepsze.
Jak już musi być w domu i nie wystarczy Ci podłoga to kup TRXa.
Co ciekawe — w fejsbukowej ankiecie zdecydowanie wygrał orbitrek. Ale za rowerem opowiadały się osoby, które na siłowni spędzają dużo czasu i w tym temacie traktuję je jako ekspertów.
Ostatecznie zadecydowały dwie porady. Pierwsza przyszła od konsultanta sklepowego, od którego usłyszeliśmy, że rower to przede wszystkim ćwiczenia nóg, a na orbitreku ruszamy większą ilością mięśni (co zresztą pojawiło się również w jednym z komentarzy mojej ankiety).
Druga rada pochodziła od naszej znajomej rehabilitantki. Mówiąc wprost — jeśli siedzimy osiem godzin przy komputerach, to wracając do domu zdrowiej jest poruszać się przyjmując nieco inną postawę. Na rowerze będziemy siedzieć, na orbitreku — ruszamy się na stojąco. I ten głos wzięliśmy przede wszystkim pod uwagę. Stanęło na tym, że…
Kupiliśmy orbitreka
No i stanął słoń w pokoju. Ustawiony jest tak, żeby mijać go każdorazowo wchodząc do pomieszczenia. Ma służyć do tego, żeby kolejny odcinek serialu oglądać trochę się ruszając. Ostatecznie — ma kłuć w oczy i powodować wyrzuty sumienia.
Być może przestaniemy z niego korzystać za dwa, cztery albo sześć miesięcy. Ale wtedy najzwyczajniej w świecie go wtedy sprzedamy.
Trzymajcie kciuki. I zapytajcie mnie za jakiś czas o efekty.