Gdyby ktoś spytał mnie, jak bawiłem się na sobotnim koncercie FLUE i późniejszym afterze granym przez Dobrego Kicka i Plasha to mógłbym odpowiedzieć jednym słowem: TAŃCZYŁEM.
A to ostatnio nie zdarza się dość często.
Jestem fanem
Kibicuję temu projektowi od samego początku. Pierwsza wzmianka o nich pojawiła się na moim blogu pierwszy raz ponad półtora roku temu i od tego czasu przewijali się co jakiś czas. Ale nad ich koncertami wisiało jakieś fatum, bo zawsze gdy grali w Krakowie, to ja akurat z niego wybywałem. Więc przez cztery lata istnienia bandu nigdy nie słyszałem ich na żywo. I na szczęście, w sobotę udało się to zmienić.
Trzonem FLUE od zawsze był dla mnie Plash, Bolan i Gregory. Pewnie dlatego, że miałem okazję poznać ich przy okazji innych projektów muzycznych. Oraz prywatnie. Ale również dlatego, że przez cztery lata istnienia zespołu obsada klawiszy, basu i gramofonów była niezmienna. Podczas gdy perkusista zmieniał się kilka razy.
Kilka chwil temu do składu dołączył Dawid Niwiński. I po wczorajszym koncercie mam wrażenie, że rotacja na stanowisku bębniarza FLUE to już przeszłość.
Koncert
O mamo, ależ to było…!
Oglądając ich na żywo dość szybko okazuje się, że Flue to nie tylko czterech doskonałych muzyków. To przede wszystkim czterech kumpli, którzy dobrze czują się ze sobą i wspólne granie sprawia im nieukrywaną radochę.
Przedstawienie główne miało dwa akty. Pierwszy delikatnie wprowadził przybyłych do klubu słuchaczy w to co będzie się działo. W drugim panowie przeistoczyli się w zwierzęta sceniczne. Dosłownie. I wtedy już nie było kompromisów.
Muzyczna bomba rzucona w sam środek parkietu wyrywała z butów. O trzymaniu nóg w stanie spoczynku nie było mowy.
Był rap, funk, disco. Momentami nawet zapędzali się w cięższe, brudne brzmienia.
Był własny materiał (oczywiście nie zabrakło “InFLUEnce” ani “Chemical burst”), były i własne wersje “Blame it on the boogie” Jacksona, wybitny “American boy” Estelle z Kanye’em i… “Satisfaction” Benny’ego Benassiego.
Była też wyborna konferansjerka ogarniana przez Plasha.
Podsumowując: był sztos.
After
Gdy FLUE — po zagraniu dwóch bisów — opuściło scenę, panowanie nad parkietem przejął Dobry Kick.
Muzycznie poznałem go przy okazji nagranego wspólnie z Kamolem świetnego projektu “Coś z niczego”. W tym roku nakładem Przeplachowego Phat Vibez Records wydał album instrumentalny “Can I Kick It?” (pozycję, której brak na mojej półce zdecydowanie muszę nadrobić w najbliższym czasie).
A lada moment ma pojawić się jego wspólne LP z Decem (#czekam)
Jakiś czas temu wypadłem z imprezowego obiegu i nie miałem okazji sprawdzić jak Kick radzi sobie za deckami. A radzi sobie świetnie. Funkowo, soulowo, hiphopowo. Tanecznie. Płynnie. Zawsze w punkt. Bez zbędnego słodzenia — daję okejkę i będę starał się wpadać na imprezy częściej.
Po jakiejś godzinie za decki wrócił Plash, którego wspierał Dawid na perkusji. I moje nogi znowu zwariowały.
Marcin jest jednym z tych didżejów, którego selekcja w stu procentach pokrywa się z moimi muzycznymi fascynacjami. Nie powinno to dziwić bo zasadniczo wiele nocy przegadaliśmy o muzyce i mamy podobne rapcore’owo — hiphopowe korzenie.
Cieszy fakt, że w swoich setach wrócił do grania tego co spowodowało, że tak bardzo polubiłem jego imprezy. Czyli znów pomiędzy funkowe rzeczy wpleść Rage Against The Machine. I ja to szanuje.
Film
Gówniana jakość obrazu to zabieg celowy. W związku z tym do montażu również się jakoś wyjątkowo nie przykładałem. Zatem poniżej znajdziecie prawie półgodzinny materiał z wczorajszego koncertu. Z dziadowską jakością obrazu. I dźwięku. I fatalnymi przejściami.
Jeśli chcecie lepszego materiału, to po prostu sprawdźcie ich na żywo. O.