Najpierw dostałem linka do wywiadu z autorem. Od znajomego, który z branżuni się już trochę wymiksował. Potem dostałem od niego książkę. Jemu wystarczyła na dwa dni lektury. Mi w sumie też.
Nie spodziewajcie się tu rzetelnej recenzji. Raczej kilku luźnych przemyśleń. Ale spróbuję odpowiedzieć na pytanie: czy było warto? Albo i nie.
Fabuła w trzech słowach
Copyfighter to opowieść o branżuni. To historia rozwoju pewnej kariery — od odpowiedzi na ogłoszenie, przez etap stażowo — juniorski po, jak to w książce pada wielokrotnie, “fury i lofty”.
Pochłonięcie tej książki zajęło mi 2 dni. W zasadzie tylko dlatego, że w między czasie miałem inne rzeczy do ogarnięcia. Pewnie
I ciężko mi tą pozycję w jakikolwiek sposób sklasyfikować.
“O życiu teksty, nie przepisane z gazety”
Dla mnie w pewnym sensie to literatura faktu. Grubo ponad osiemdziesiąt procent tego co przeczytałem to sytuacje, z którymi w tej branży się zetknąłem. Osobiście lub ktoś z bliskiego korpo-agencyjnego kręgo.
Nimfomanki na wysokich szczeblach korporacyjnego łańcucha pokarmowego.
Klienci którzy zgłaszają poprawki dla samego faktu zgłaszania poprawek.
Nadmierna “uprzejmość” ekantów w kontakcie z klientem. Można ją również nazwać wazeliniarstwem.
Posiadaniem wroga w firmie jako element motywujący do pracy i rozwoju (jak nie masz wroga to opuszczasz gardę).
Junior brandy managerowie traktujący powierzony im (z punktu widzenia samej korporacji śmieciowy) projekt z jako najważniejszy projekt świata.
Gloryfikowanie własnego portfolio produktów przez brand managerów. I dyskusje nad zbyt małą “owocowością” owocu w projekcie. Albo, że ten czarny (#000) jest zbyt mało czarny…
Koledzy współpracownicy, których nikt z reszty zespołu nie potrafi zdefiniować. Określić czym tak na prawdę się zajmują w trakcie dnia pracy i czemu tak na serio tutaj pracują.
Obiadki w trakcie pracy, godzinna przerwa na fajka co pół godziny…
Dwunastogodzinny czas pracy.
I wiele, wiele innych. Bo o klasyce “to logo mogłoby być trochę większe” wspominać nie będę.
Wiele razy w trakcie lektury z tyłu głowy powtarzałem: “been there, seen that”.
No więc…
Czy warto?
Ta książka nie jest rewolucyjna. Nie wkłada kija w mrowisko. Jest dobrym wprowadzeniem w terminologię.
Czytało mi się szybko i lekko. Pewnie dzięki dużemu rozmiarowi czcionki i małej objętości (230 stron).
Na pewno nie jest to majstersztyk, jeśli chodzi o prowadzenie fabuły. W ostatnich 30 stronach autor zamknął historię, którą spokojnie mógłby obdzielić trzy razy większą powierzchnię. Trochę jakby goniły go terminy wydawnicze: “szybko, szybko, kończmy bo maszyny gotowe do drukowania”. I to chyba największy zarzut, który mógłbym postawić.
Sama książka jest szczera. Ale mam wrażenie, że trafić może wyłącznie do zgorzkniałych ludzi z pewnym doświadczeniem w branży. Tych, którzy trochę stoją już na jej uboczu albo całkiem się z niej wymiksowali. Do mnie trafiła.
Ludzie spoza jej nie zrozumieją. Ludzie aktywni w reklamie, mam wrażenie, że tez nie.