fbpx
Przejdź do treści

Afu-Ra w Poli

Fajnie spęd­zony wieczór na śred­niej jakoś­ci kon­cer­cie. Krót­ki przelot przez wydarzenia sprzed tygodnia.

Poli

Swo­ją sym­pa­tię do Poli (czyli dawnej Poligamii) wyrażałem tu nie raz.

Do tej pory kojarzyłem to miejsce z dobrym piwem. Albo z grupą fajnych zna­jomych. Albo z impreza­mi klubowy­mi, których sam tam zagrałem kilka­naś­cie. Albo z impreza­mi urodzi­nowy­mi, których zor­ga­ni­zowałem tam kil­ka. Albo… z naszą ślub­ną sesją zdjęciową…

Jedyne kon­cer­ty jakich byłem świad­kiem w Poli to te Szpil­er­sów, Afron­tów i Ady, które orga­ni­zowałem przy okazji swoich imprez urodzinowych.

I gdy dowiedzi­ałem się, że z końcem maja w tym miejs­cu wys­tąpi Afu-Ra sup­por­t­owany przez Sar­iusa… pod­szedłem do tej infor­ma­cji z lekką dozą nieufnoś­ci połąc­zonej z zaciekawieniem.

Ludzie

Był to kole­jny (po Dog Eat Dogu) kon­cert wykon­aw­cy z wielo­let­nim stażem, bogatym dorobkiem muzy­cznym i śred­nią wieku wśród pub­li­ki wyższą niż na stan­dar­d­owym kon­cer­cie hiphopowym.

Ok, może ogól­nie było trochę bardziej młodzieżowo niż na DED, ale przyz­nać muszę, że klub wypełniony był hiphopowy­mi głowa­mi po same brze­gi. W trak­cie kon­certów pier­wsze rzędy stan­dar­d­owo wypełnione były zom­bi­aka­mi wymachu­ją­cy­mi łapa­mi mniej lub bardziej równo z bitem. Ale obser­wu­jąc scenę z tyl­nich rzędów otoc­zony byłem ludź­mi, którzy nie znaleźli się tego wiec­zoru w tym miejs­cu przy­pad­kowo. I ja to szanuję.

Lubię tego typu wydarzenia, bo to również dobre miejsce na skrzyżowanie się z dawno niewidziany­mi zna­jomy­mi, wymi­anę kilku “co tam?”, wychyle­nia wspól­nego piwka i umówienia się na trzy kole­jne. Które wyp­i­je­my za 5 lat przy okazji kole­jnego kon­cer­tu jakiejś legendy.

Koncerty

O sup­por­t­u­ją­cym gwiazdę wiec­zoru Sar­iusie rozpisy­wać się szczegól­nie nie będę. Do tej pory prze­chodz­iłem obok raczej obo­jęt­nie. Po tym kon­cer­cie na pewno sprawdzę go trochę dokład­niej. Solid­na sztu­ka, dobry kon­takt z pub­liką, rzetel­nie wyko­nana robota.

A co do Afu-Ry…

Nigdy nie byłem psy­chofanem. “Body of the life force” i “State of the arts” to solidne albumy, które szanu­ję. Ale po fas­cy­nacji nimi kil­ka lat temu jakoś nie wracałem do tego mate­ri­ału zbyt często.

Wybier­a­jąc się na ten kon­cert nie miałem jakichś bard­zo wygórowanych oczeki­wań. Konkret­nie — spodziewałem się zobaczyć całkiem rozsąd­nie zagrany kon­cert przez goś­cia, który na sce­nie hiphopowej jest już drugą dekadę. I usłyszeć trzy ulu­bione numery — pochodzą­cy ze świet­nej pły­ty pro­du­cenck­iej DJ Cama (“Soul­shine”) utwór “Voodoo child”, nagrany razem z Gen­tle­manem “Why cry?” oraz najwięk­szy jego hit “Defeat”.

No i co?

No i gówno.

Miałem wraże­nie, że przez przy­na­jm­niej połowę cza­su jego akty­wność sprowadza­ła się do jed­nego z najbardziej znien­aw­id­zonych przeze mnie hiphopowych paten­tów: ZRÓBCIE WIELKI HAŁAS.

Dla Krakowa. Dla siebie. Dla hiphopu. Dla reg­gae. Dla mnie. Dla mojego didże­ja. Dla goś­cia na perkusji. Dla Krakowa. Dla Brook­lynu. Dla Wu-Tan­gu. Dla Krakowa. Dla mnie. Dla hiphopu. Dla siebie. Dla Krakowa. Dla mnie…

Sam rap jako taki w miarę solid­ny, ale te “hałasy” zabiły we mnie wszelką chęć patrzenia na to wszystko.

Why cry?” — owszem, zagrał. Pod­kła­dem była peł­na wer­s­ja albu­mowa. Nor­mal­nie z jego zwrotką. Na której po pros­tu rapował równocześnie. W due­cie z samym sobą. Czułem się jak­bym oglą­dał “Jaka to melo­dia?”, w której zawod­nik wybrał właśnie wer­sję z lin­ią melody­czną. Ponoć to ter­az pop­u­larne, cho­ci­aż jakoś wcześniej z tym do czynienia nie miałem.

Że “Voodoo child” nie zagrał to jeszcze mógłbym zrozu­mieć (bo to utwór gościn­ny). Ale że zabrakło “Defeat”… to tego już wytłu­maczyć sobie nie potrafię.

Ale to nie wszystko…

Afu na scenę led­wo się wtoczył i tak samo led­wo się stoczył. A raczej wzle­ci­ał #IfY­ouKnowWha­tIMean.

Po wys­tępie niby usi­adł, żeby z nim przy­bić piątkę i wziąć auto­graf, ale naw­iązać żad­nego dia­logu nie był w stanie. Rozu­miem — dłu­ga dro­ga ze Szczeci­na, dzień spęd­zony w samo­chodzie po pewnie nieprzes­panej nocy…

 

Nie.

Nie rozu­miem. To nie są już cza­sy, kiedy nawalony gość na sce­nie jest powo­dem do podśmiewywa­nia się i rados­nych opowieś­ci później kole­gom. Ten gość przy­jechał do pra­cy. Sporo osób w klu­bie zapłaciło mu za tą pracę. A on — moim zdaniem — wykon­ał ją “po łebkach”.

Ok, jestem hejterem. Wielu osobom się pewnie to co zobaczyli spodobało. Mi nie.

Fotka z Afu robiona kalkulatorem

Fot­ka z Afu robiona kalkulatorem

Wys­tęp Afu-Ry był total­nym prze­ci­wieńst­wem kon­cer­tu Mur­sa z lutego tego roku. Reprezen­tant Kali­fornii pokazał wtedy wszys­tko co najlep­sze. For­mę, styl, kon­takt z pub­liką i dobre paten­ty na jej roz­grzanie (niekoniecznie te w sty­lu “HAŁAS”). W trak­cie kon­cer­tu schodz­ił do ludzi i grał między nimi. Po kon­cer­cie był świeży, uśmiech­nię­ty, komu­nikaty­wny, chęt­ny do przy­bi­ja­nia piątek, auto­grafów i głupich fot. Doskonale poprowad­zone show. Szko­da tylko, że zagrany dla kam­er­al­nego grona. Bo zobaczyło to jakieś pół set­ki ludzi. Nie oga­r­ni­am cię cza­sem, Krakowie.

Murs

Z Mursem i jego didże­jem (sor­ry ziomeczku, nie pamię­tam ksywki)

Murs

Z Mursem